Post dotyczy 05.03.2014r.
Powiedzmy sobie szczerze – to było istne szaleństwo!
Gdy odzyskaliśmy wreszcie naprawiony samochód była 07 rano. Do lotu w Canucn zostały 3 dni a do pokonania ponad 1000km. W dodatku chcieliśmy odwiedzić jeszcze ruiny Calakamul, więc niezwłocznie postanowiliśmy wyruszyć, z zamiarem dotarcia do Escarcegi, oddalonej od San Cristobal o ponad 400km. To i tak był ambitny plan, zważywszy że pierwsze 200km jedzie się przez 5h, bo to kręta górska droga. Gdy jednak dojechaliśmy do Escarcegi, było jeszcze całkiem widno, a my, ponieważ zmienialiśmy się w trasie, byliśmy w miarę wypoczęci. No więc zapadła decyzja, że jedziemy dalej. Postanowiliśmy zrobić kolejne 100km i znaleźć nocleg na rozwidleniu dróg, 50km od ruin. Byliśmy pewni, że będzie tam sieć hoteli, sklepów, stacja benzynowa i cała infrastruktura potrzebna turystom. Droga, którą wyruszyliśmy była w bardzo dobrym stanie, jednak biegła ona przez pustkowia. Po lewej i po prawej dżungla i żadnych zabudowań. O 19 jak zwykle zrobiło się ciemno, a my nie mając zarezerwowanego hotelu, nawet nie wiedząc czy i gdzie ten hotel jest jechaliśmy do zamierzonego celu. Do skrętu dojechaliśmy bez problemów, jednak przeżyliśmy ogromne rozczarowanie – brak czegokolwiek. Ani hoteli, ani sklepów, ani stacji. Po prostu nic. Benzyny w baku połowa, za oknem noc ciemna – co robić? Zdecydowaliśmy się skręcić na rozwidleniu w kierunku ruin, bo wyczytaliśmy w przewodniku, że tu gdzieś powinien być hotel. Droga zrobiła się węższa, dookoła żywej duszy, a my świeżo zreperowanym samochodem po środku tego pustkowia. Hotelu nie znaleźliśmy więc postanowiliśmy się kierować drogowskazami, które wskazywały, że niedaleko jest kemping. Skręciliśmy w kamienistą drogę, która była wąska na jeden samochód i powolutku, na jedynce jechaliśmy do celu. Nagle z tej ciemności wyleciała sowa i usiadła na gałęzi tuż na drogą. W pierwszej chwili serce nam zamarło, bo to scena jak z horroru, ale ptaszysko było tak piękne, że na ułamek sekundy zapomnieliśmy o strachu. Potem odmówiliśmy chyba wszystkie znane modlitwy i złożyliśmy solenną obietnicę, że już nigdy więcej, że nie po ciemku i że zawsze … Kiedy dotarliśmy do celu, na kempingu panowała totalna ciemność. Jedynie nasze światła odbijały się w odblaskach dwóch zaparkowanych samochodów. Ufff, jesteśmy uratowani. Spomiędzy drzew wychyliła się postać, która miała w dłoni latarkę.
Okazało się, że to właściciel, nieco zdziwiony, że o tej porze ktoś jeszcze przyjechał. Do wyboru mieliśmy albo domek, kryty strzechą z liści palmowych, albo… namiot. gotowy, rozstawiony i sporo tańszy niż domek. Cena to jedno, ale marzyliśmy o tym, żeby spać w namiocie z Bartkiem! Jedynym problemem, było to, że na kempingu w ogóle nie było prądu (ani ciepłej wody) a my nie mogliśmy znaleźć naszej latarki. Na szczęście facet poratował nas małą lampką, więc stwierdziliśmy, że w obliczu stresu jaki przeżyliśmy, noc bez światła to pikuś. Mimo, że była dopiero 20:30 poszliśmy spać.
W nocy obudził mnie głos Adama „Aga, słyszysz?”. Do mojej zaspanej świadomości dotarł dźwięk, który brzmiał jak otwieranie wrót piekieł. Pewnie gdybym nie była tak strasznie śpiąca i zmęczona to umarłabym ze strachu. Teraz jednak, nieco zdegustowana, że mój małżonek budzi mnie w środku nocy poszłam spać. Z jakiś czas wycie znowu się powtórzyło, ale na szczęście przypomnieliśmy sobie wytłumaczenia właściciela, że w gałęziach drzew, nad naszym obozowiskiem nocują małpy. Musze przyznać, że słuchanie dźwięków tętniącej życiem, nocą dżungli, w dodatku w namiocie jest czymś niesamowitym. Z jednej strony automatycznie w człowieku pojawia się lęk,że dzikie zwierzęta, że ciemno tak, że oko wykol, że teren kompletnie nieznany, ale zaraz potem strach ustępuje miejsca ciekawości i zachwytowi nad przyrodą.
Wyobrażacie sobie zapewne jak cudownie było się obudzić w miejscu, którego kompletnie nie znaliśmy. Otworzyć oczy, wyjść z namiotu i zacząć podziwiać teren, gdzie spędziliśmy noc. Potem zjedliśmy śniadanie na łonie natury i niespiesznie zebraliśmy się, aby zwiedzać ruiny.
Droga do ruin była jak podróż w nieznane. Jedziesz i jedziesz i co chwilę zastawiasz się co będzie za zakrętem. Ciągnie się ona przez 50km, pośród lasu i gdyby nie muzeum po 20km to można mieć wątpliwości czy jedzie się do celu. Po drodze minęliśmy może 2 samochody, totalna dzicz, śpiew ptaku i od czasu do czasu zwierzęta przechodzące nam przed maską.
A same ruiny? Inny świat. W trakcie 4h zwiedzania minęliśmy może kilkanaście osób, za to spotkaliśmy niezliczoną ilość ptaków (w tym tukana) oraz małpy. Tym razem nie przykładaliśmy takiej wagi to kwestii historycznych, a postanowiliśmy zanurzyć się w to miejsce, poczuć je, nasycić się nim. Wdrapaliśmy się też na dwie piramidy, z których rozpościera się powalający na kolana widok – aż po horyzont widać tylko morze zielonych drzew i sporadycznie inne budowle Majów, które wystają ponad gałęzie.
Po odwiedzeniu 5 dawnych miast Majów jestem pod wielkim wrażeniem tej jakże rozwiniętej cywilizacji. A także faktu, że do dnia dzisiejszego pozostały po nich tak dobrze zachowane ślady ich kultury.