Tuż za zjazdem z autostrady między Krakowem a Tarnowem zaczyna się inny świat. Droga staje się dość wąska i kręta a teren staje się coraz bardziej pofałdowany. Zbocza pagórków, upstrzone kopkami siana wyglądają jak kolorowe szachownice. Powietrze staje się bardziej ostre. Ten krajobraz, choć widzę go pierwszy raz jest dla mnie tak magiczny, bliski, jakby mój. To pewnie ze względu na wspomnienia naszych wyjazdów z dzieciństwa. Co roku w wakacje odwiedzaliśmy naszą rodzinę, która mieszka koło Szczawnicy. Zarówno dla mnie i dla brata było to wielkie wydarzenie, na które czekaliśmy cały rok. Podróż trwała cały dzień, bo jakby nie było mieliśmy do pokonania 500km starym trabantem, ale już sama droga była dla nas nie lada frajdą. Po całym dniu jazdy i pokonaniu prawie 400km, gdy zbliżaliśmy się do Krakowa a teren robił się coraz bardziej pagórkowaty wiedzieliśmy, że cel drogi – nasza ukochana rodzina i ulubione góry są tuż, tuż.
Z każdym kilometrem jestem coraz bardziej podekscytowana i zniecierpliwiona. Czuję jak z tych emocji przyjemnie łaskocze mnie w brzuchu. Jeszcze troszkę, jeszcze kilkadziesiąt kilometrów i zapadniemy się w inny świat.
Jest szósta rano. Antoś jak zawsze niezawodny o tej porze zaczyna swoje poranne ćwierkanie. Budzę Adama, żeby się nim zajął a sama biegnę szybko do toalety a potem napić się wody. Gdy wchodzę do kuchni jest tak jasno, że odruchowo patrzę czy ktoś nie zostawił zapalonego światła. Ale nie. Mimo tak wczesnej pory, przez niczym nieosłonięte duże drewniane okna wpadają pierwsze promienie słońca. Nisko nad ziemią unosi się mgiełka, to znak, że będzie ładny dzień. Zieleń drzew i traw jest taka soczysta, że waham się czy nie włożyć kaloszy i nie pospacerować chwilę. Obietnica godzinki snu jednak zwycięża i zostaję w domu. Otwieram jednak okno, żeby zrobić zdjęcie. Do ciepłego wnętrza wpada przenikliwie zimne powietrze. Brrr, dobrze, że zdecydowałam się zostać w domu. Na polu niedaleko domu spacerują sobie niespiesznie dwa czarne bociany, które dopiero tutaj mam okazję pierwszy raz zobaczyć. Wokół panuje niczym niezmącona cisza. Jest tak pięknie i nastrojowo, że czasem trudno mi uwierzyć, że ten świat jest tak stosunkowo niedaleko.
Wyszliśmy z domu za późno więc się spieszymy. Niestety po przejechaniu zaledwie kilku kilometrów Antoś płacze jak oparzony, bo nie lubi fotelika, więc szukamy kawałka szerszego pobocza, żeby się zatrzymać i podać mu wodę na uspokojenie. Gdy wyjeżdżamy zza zakrętu Adam gwałtownie przyhamowuje i zjeżdża na bok a ja wydaję tylko ciche westchnienie, w locie chwytam aparat i mimo goniącego nas czasu wyskakuję zrobić zdjęcie. Naszym oczom bowiem ukazuje się piękny widok. W dolince, między zalesionymi, niewysokimi górami znajduje się jezioro. Tuż obok widać liczne zabudowania. Z tej perspektywy domki wydają się maleńkie. Nad nimi góruje wieża kościoła katolickiego, obok którego połyskuje w słońcu srebrny dach niewielkiej cerkwi. Wszystko tworzy harmonijną całość.
Jedziemy szukać dawnych wsi połemkowskich. Droga zwęża się coraz bardziej i z asfaltowej przechodzi w szutrową. Zwalniamy bardzo, bo nie chcemy uszkodzić samochodu, a dzięki temu też możemy nacieszyć oczy mijanymi widokami. Przy drodze co i rusz mijamy prawosławne krzyże, nieco wyblakłe i zniszczone nie wiem czy bardziej przez czas czy oddziałującą nań przyrodę. Gdy docieramy na szczyt pagórka mijamy malutką zagrodę koni huculskich i postanawiamy zrobić krótki postój, by chłopcy mogli z bliska pooglądać zwierzaki. Słońce świeci mocno, ale nie czuć gorąca bo powietrze chłodzi przyjemny wiatr. Ucinamy sobie krótką pogawędkę z innym turystą po czym próbujemy nasycić oczy rozpościerającym się widokiem. Już chyba wiemy gdzie zrobiono zdjęcia do tapety Windowsa ;-).
Spacerujemy bez celu. Tak sobie łazimy po okolicy, żeby nasycić się beskidzkim klimatem. Na nogach mamy kalosze bo wcześniej sporo padało, dzięki czemu nie straszne nam krzaki i możliwe spotkania ze żmijami. Jest dość szaro, na niebie wiszą ciężkie chmury, mimo to spacer jest przyjemny. Mijamy niewielki młodniak, potem oglądamy gąsienicę w trawie (którą Bartek nazwał kolczastą ;-)), chłopcy bawią się chwilę w piasku. Wspinamy się po drewnianych stopniach platformy obserwacyjnej by z kilku metrów przyjrzeć się okolicy. Mijamy przyczepę kempingową, która dla kogoś jest letniskowym domkiem i schodzimy w dół do strumienia. Woda szemrze cichutko obmywając napotkane na swej drodze kamienie, wyślizgane litrami przelewającej się wody. Powietrze robi się parne i wilgotne. Zioła i trawy w pobliskich rowach pachną intensywnie. Nie jest to jakiś wyszukany zapach, ale nastraja mnie bardzo sentymentalnie bo kojarzy mi się z dzieciństwem. Ten zapach właśnie pamiętam z gór i chyba nie spotkałam go nigdzie indziej. Dochodzimy do niewielkiej drewnianej cerkwi, ale ponieważ drzwi są zamknięte, rzucamy tylko okiem na pobliski cmentarz, robimy parę fotek i kierujemy się w stronę domu. Chmury wiszą coraz niżej więc wiemy, że musimy przyspieszyć. Nad głowami krążą nam dwa drapieżne ptaki co tylko dodaje uroku. Bartek wskakuje Adamowi na barana a ja mozolnie pcham wózek z Antośkiem pod górę. Idzie mi się ciężko, bo kalosze mam za duże o dwa numery. Ale nic to. Jest pięknie i jednocześnie tak zwyczajnie. A w domu czeka na nas kubek gorącej herbaty.
Z nieba siąpi deszcz. Szkoda mi jednak czasu na siedzenie w domu więc wrzucam pelerynę i wraz z Ewą wychodzę do pobliskiego lasu. Idziemy na grzyby. Las jest mieszany, głównie przeważają buki i jodły. Ja przyzwyczajona do lasów iglastych, gdzie podłożem jest zielony mech, początkowo mam trudności, by na brązowej liściastej ściółce wypatrzyć kapelusze grzybów, które są w tym samym kolorze. Po chwili oczy jednak się przyzwyczajają. Pora na grzyby nie jest najlepsza, bo miejscowi wstali wcześniej niż my i większość wyzbierali, jednak szansa nawet na niewielkie zbiory motywuje mnie bardzo. Ci co mnie znają wiedzą, że na punkcie zbierania grzybów mam fioła. Dlatego też gdy trafiamy na skupisko borowików ceglastoporych nie kryję radości. A gdy na koniec wycieczki znajdujemy jeszcze piękne prawdziwki i okazałe rydze, o które tak trudno na nizinach, wprost skaczę z radości. Dla mnie zbieranie grzybów to taka analogowa wersja PokemonGo ;-).
„Kochanie, proszę, ostatni raz” – przemiłym głosem namawiam Adama na króciutki postój na poboczu. Adam zatrzymuje się dość niechętnie, bo jesteśmy już lekko spóźnieni, ale wie, że uwielbiam robić fotki. I mimo, że całość zabiera zaledwie 3 minuty to jak się pomnoży ją przez ilość „Kochaanieee…” to wychodzi z tego dobre pół godziny. Widok jakich wiele. Drewniana chatka, przed nią rząd słoneczników i dwie kopki siana. Tak, kopki, takie jakie pamiętam z dzieciństwa. Nieidealnie równe i przez to urokliwe. Taki zwyczajny – niezwyczajny widok.
Na zegarze dochodzi już pierwsza w nocy. Prawie wszyscy poszli spać, tylko my we dwójkę z Martyną siedzimy zapatrzeni w żar dogasającego ogniska i snujemy historie. Nagle, w lesie nieopodal nas słychać ciężkie „tup, tup, tup” „tup, tup, tup”. Dźwięk jest tak blisko, że zrywamy się na równe nogi. Dzik? Może jeleń? Ja w popłochu rzucam niecenzuralne słowa i gotowa jestem do natychmiastowego odwrotu, ale Adam z Martyną po pierwszym szoku świecą latarką w stronę miejsca, z którego dobiega hałas, z nadzieją, że zidentyfikują naszego gościa. Uspokajają mnie, że on prawdopodobnie bardziej boi się nas niż my jego ;-). Przy tej okazji Martyna opowiada o wielu spotkaniach z dzikimi zwierzętami jakie mieli, w trakcie kilku pobytów w tym domu (położony pod lasem, w znacznym oddaleniu od innych zabudowań). Sarny, jelenie, dziki, borsuki, kuny, łasice to tylko niektóre ze zwierząt, które żyją w pobliskich lasach.. Podobno można też spotkać wilki i niedźwiedzie. Świadczy to o tym jak dzikim a zatem cennym obszarem jest Beskid.
Maleńkie urokliwe cerkwie, przydrożne krzyże prawosławne, drewniane chałupki obsadzone kolorowymi polnymi kwiatami. Kręte drogi, łagodne dolinki i dzika przyroda. Gdzie nie spojrzeć niewysokie góry, których zbocza porastają ciemnozielone, gęste lasy. Jedne pasma zachodzą na drugie, i tak po horyzont. Czasem spowite mgłą, która nadaje im tajemniczości. Innym razem wierzchołki drzew dotykają ciężkich, sinych chmur wprowadzając złowrogi nastrój. Rozgrzane promieniami słońca w ciepłe dni zachęcają do wędrówek, a gdy spojrzysz na nie o zachodzie słońca, różowo – pomarańczowa poświata nadaje im jeszcze więcej magii. Taki zwykły – niezwykły skrawek miejsca na Ziemi.
6 komentarzy
„Taki zwyczajny – niezwyczajny widok” – tak prosto i tak pięknie to ujęłaś Aga!
Super zdjęcia :)
Bo super miejsce! :) Dzięki Moritz, pozdrowienia dla Was! :)
Jakie swietne zdjecia! Jak udalo sie NIE uchwycic balaganu wokol domu!? ;-) Musicie zrobic sniezna sesje, a sniegu jest co niemiara!
Jaki tam bałagan, artystyczny nieład po prostu ;-). A zimowa sesja bardzo chętnie, bo Bartek ciągle wierci nam dziurę w brzuchu, że chce na sankach pojeździć, a u nas śniegu jak na lekarstwo! To kiedy możemy Was odwiedzić? :)
Hej wielkie dzięki za wpis !