Gwatemala to eksplozja kolorów. To kraj, który choć nie jest rajem na ziemi, od razu zwraca uwagę różnorodnością barw. Czasem to zasługa przyrody, a czasem działalność człowieka sprawiają, że Gwatemala jest tak pstrokata. Kolorowe są stroje, kolorowe są kwiaty i owoce, kolorowe…, zresztą – przeczytajcie sami. Przygotowałam dzisiaj dla Was krótką listę barw, które kojarzą nam się z Gwatemalą. Te skojarzenia nawet jeśli nie zawsze są miłe i pozytywne, to zawsze wysycone są pigmentami.
ZIELONY – to mój ulubiony gwatemalski kolor. Kiedy jechaliśmy 11h z południa na północ siedziałam z nosem przyklejonym do szyby autobusu. Za oknem wszystkie odcienie zieleni od tej świeżej jasno zielonej, przez stonowaną, aż po ciemną. Trawy, krzewy, wielkie drzewa, wszystko tak nieprawdopodobnie zielone, hipnotyzujące. Wszystkie ogródki, skwery, parki, plantacje kawy, dżungla, wszystko to uspokaja i koi.
Zielony w Gwatemali to też awokado. Miękkie, dojrzałe, kremowe – idealne. Najadłam się za wszystkie czasy!
Kolor POMARAŃCZOWY to dla nas przede wszystkim lawa spływająca po zboczu wulkanu Fuego. I choć widzieliśmy ją ze znacznej odległości, to jest to doświadczenie, które nie pozostawia obojętnym. Potęga natury na wyciągnięcie ręki, która uczy pokory, przypomina nam jak słabi wciąż jesteśmy w porównaniu z nią, ale z drugiej strony która olśniewa pięknem. (Wybaczcie marne zdjęcia).
Kwiaty, szczególnie dwa. Pierwszy– pyrostegja – kwiaty spotkane już w trakcie naszych wcześniejszych podróży, a które gdy zobaczyłam teraz to poczułam się jak w domu.
Drugi, przepiękny to strelicja królewska. Dostojna i niepowtarzalna.
Kolor pomarańczowy to też papaja. Słodka, soczysta, tania i łatwo dostępna. W połączeniu z mlekiem tworzy koktajl, za którym już tęsknię!
Kolor SZARY to ogrodzenia z blachy falistej. Wszechobecne, brzydkie, szpecące krajobraz i pukające do sumienia turystów. Za każdym razem kiedy widzę blachę falistą jako ogrodzenie, dach czy „szyby” w oknach to zadaję sobie to samo pytanie „Dlaczego świat jest taki niesprawiedliwy i co mogę zrobić by choć trochę to zmienić?”
Szary to też kolor powietrza przesyconego spalinami, które gryzą w gardło i duszą tak, że ciężko oddychać.
Ale szary kojarzy się nam również przyjemne, bo to dym z Fuego, który wielokrotnie w ciągu dnia unosi się nad wulkanem i widoczny jest z daleka. Wygląda jak namalowany pędzlem, taki obłoczek, trochę nierealny, a tak naprawdę oznaczający, że Fuego znowu eksplodował.
BIAŁY – chmury w przełęczy nad jeziorem Atitlan, wyłaniające się z doliny – niby nic nadzwyczajnego, ot chmury, jednak dla nas zjawiskowe. Wieczorem nad samym jeziorem tworzące przedziwne kształty, zupełnie jakby ktoś je namalował, albo uformował ze spienionego mleka.
BEŻOWY – beżowe są tortille, które je się Gwatemali bardzo często i beżowe są też kamienie dawnego miasta Majów – Tikal.
CZERWONY – mały, zwinny i bardzo pojemny. Zdolny przewieść naszą czwórkę wraz z 50-cio kilogramowym bagażem. Tak, to tuk-tuk, czyli motoriksza popularna w wielu krajach rozwijających się. Lubimy tuk-tuki za to, że szybko mkną do celu, nie odgradzają od świata jak klasyczne taksówki, a do tego są tańsze. Bartek i Antek polubili je do tego stopnia, że co mijał nas jakiś tuk-tuk to chłopcy wesoło machali kierowcy ręką, a Antek wykrzykiwał podekscytowany „oooo tup tup” ;-). Bartek nawet sobie przywiózł na pamiątkę dużego, drewnianego tuk-tuka, który zdobi półki jego pokoju.
Czerwone są też kulki kawy na krzakach. Czerwone owoce zwiastują, że lada moment zostaną zebrane i po długim procesie obróbki trafią na stół w postaci pachnącego napoju.
TURKUSOWY – jak woda Morza Karaibskiego, woda w basenie i woda w lagunie we Flores. Orzeźwiająca, przyjemna, kojarząca się relaksem. Woda, której Bartek nieustannie poszukiwał, a za którą ja tęsknię. Niby taki turystyczny banał – turkusowe morze i palemki, ale co ja na to poradzę, że taki przyjemny ten banał? ;-)
GRANATOWY – jak tafla jeziora Atitlan. Tajemnicza, pociągająca, pozwalająca puścić wodze fantazji. Rano zazwyczaj spokojna, po południu lekko wzburzona, zawsze czarująca.
CZARNY to dla nas pasta z czarnej fasoli, którą Gwatemalczycy często jedzą; czarny to też powulkaniczna plaża na wybrzeżu Pacyfiku, na której spędziliśmy dwie leniwe godziny. Czarny to mała tarantula, którą przewodnik wygrzebał z ziemi, żeby pokazać naszym dzieciom. Przede wszystkim jednak czarny to dla nas zastygnięta lawa, po której spacerowaliśmy w trakcie wycieczki na wulkan Pacaya.
Czarny to wreszcie niewielkie stanowiska pucybutów, których spotkać można we wszystkich miasteczkach Gwatemali. Zawsze kiedy widzę ich pracę to jestem pełna podziwu, że zamiast biadolić, sami próbują zarobić choć trochę.
ZŁOTY – zęby! Wiem, brzmi zabawnie, ale w Gwatemali dużo ludzi nosi złote zęby, albo przynajmniej złote ramki, które je okalają. To chyba kwestia mody i uznania, że błyszczący uśmiech jest ładny i oznacza wyższy status społeczny (zgaduję).
(reklama gabinetu dentystycznego promującego swoje „złote” usługi ;-))
ŻÓŁTY – banany, małe, słodkie, bez konserwantów. Pyszne i naturalne. Żółty to też chicken busy. I choć mnóstwo z nich jest kolorowych, to jeśli są jednobarwne to najczęściej właśnie żółte.
BRĄZOWY– kawa! Pyszna gwatemalska kawa!
MULTIKOLOR – i choć próbuję jakoś zamknąć te barwy Gwatemali, przypisać je i posegregować, to tak naprawdę Gwatemala jest multikolorowa.
Kolorowe są owoce i warzywa na targu, kolorowe chicken busy, które na ten targ wiozą. W środku siedzą korpulentne Gwatemalki, których stroje są niewiarygodnie kolorowe; ręcznie tworzone z kolorowych włóczek, które są kolorowe kolorami uzyskanymi z natury. Na ich rękach piętrzą się gotowe do sprzedaży stosy kolorowych szali, obrusów, toreb i serwetek. Po drodze często mijasz kolorowe ściany podniszczonych domów i walające się kolorowe śmieci w rowie. Serio, tam wszystko mimo, że często bardzo smutne, jest kolorowe…