Zanim dotarliśmy do Banos, spędziliśmy 2 noce w Riobamba. Podróż do Riobamby była naszą pierwszą podróżą na dłuższym dystansie w Ekwadorze odbytą autobusem (6 godz.) Podróż była bardzo interesująca ze względu na to na zewnątrz i wewnątrz autobusu. Na zewnątrz mieliśmy piękne widoki – góry, wijące się drogi, przepiękne doliny. Wewnątrz mieliśmy tłum ludzi. W podróży towarzyszył nam m.in. obywatel Australii urodzony w Nowej Zelandii, którego dziadek był z pochodzenia Polakiem. Podróżował on z żoną, Ekwadorką, która po raz pierwszy od 37 lat odwiedzała swoją ojczyznę – ona z kolei wyjechała do Australii, kiedy była małą dziewczynką. W rzędzie za nami siedziały dwie małe dziewczynki, które przez ponad połowę podróży nieustannie nas zaczepiały, co na początku było bardzo sympatyczne, ale po kilku godzinach wystawiało naszą cierpliwość na próbę ;) Ponadto podróżował na stojąco (z braku miejsc) mocno pijany facet, który był na tym etapie upojenia alkoholowego, że z każdym chciał się napić i zbratać, i który jednej z pasażerek użalał się przez godzinę na swój pijacki los (tzn. ze względu na moją małą znajomość hiszpańskiego mogę się po jego zawodzeniu jedynie domyślać, że tak właśnie było). Aha, w połowie podróży zbuntował się Bartek, który urządził histerię, której dawno u niego nie widzieliśmy.
Sama Riobamba nie zrobiła na nas początkowo dobrego wrażenia – brudne, zaniedbane ulice, pełne śmieci, wałęsające się bezpańskie psy (np. rasy amstaf!). Nasze wrażenia wynikały zapewne z faktu, że mieszkaliśmy daleko od centrum, w części zupełnie nieturystycznej, skorzystaliśmy bowiem z gościny couchsurfera. Nasz gospodarz był życzliwy, ale ponieważ miał dużo pracy w związku z końcem roku, nie mógł poświęcić nam dużo czasu. Sama stancja też była wyzwaniem – garaż przerobiony na mieszkanie, bez kuchni (ani jednego talerza czy też czajnika) i z wodą w kranie 3 razy dziennie po 1,5 godz. (to z powodu remontu wodociągów w mieście).
Nasze niezbyt pozytywne wrażenia na szczęście zmieniły się gdy poznaliśmy lepiej starszą część miasta z ładnymi kamienicami i mieliśmy okazje zobaczyć świąteczno-noworoczne parady mieszkańców. Barwne, radosne, nie tak długie jak w Cuence, ale też inne pod względem przebrań. Więcej tu było zamaskowanych postaci w fantazyjnych, bajkowych strojach.
W sobotę natomiast ulice Riobamby przemieniły się w jeden wielki targ. Można było tam kupić wszystko: żywe kurczaki, mnóstwo owoców, nieznane nam warzywa i wiele, wiele innych. Można było też kupić od Indian rękodzieło. Niestety nie chcieli oni aby ich fotografować, tak więc nie możemy pokazać wam zbyt wiele przykładów ich wyrobów.
W Riobambie byliśmy wciąż prześladowani przez tajemniczą przyprawę, która w ogromnych ilościach jest dodawana zwłaszcza do zup i sałatek.Teraz już wiemy (dzięki Janek!), że jest to kolendra meksykańska – niestety jej smak jest nam w stanie zepsuć najlepszy nawet obiad. A co do obiadu, to któregoś dnia zaczęła do mnie machać zupa ;) No może nie dosłownie, ale z każdym ruchem łyżki zaczęła się odsłaniać na talerzu … kurza łapka. Brr, muszę przyznać, że nie przyzwyczajony jestem do takiego widoku, choć przynajmniej teraz wiem, że kura ma cztery palce ;)
1 comment
Hej, czemu czy tylko mi tak długo ładuje się strona ?