No to po raz kolejny w naszej podróży czujemy się jakbyśmy byliśmy na końcu świata… Tym razem to Galapagos – ekwadorskie wyspy leżące na Pacyfiku, 1000 km od stałego lądu.Wyczytałam ciekawą rzecz, że Galapagos to jeden z najbardziej aktywnych sejsmicznie rejonów świata oraz że najstarsze wyspy ukształtowały się tutaj 4 mln lat temu a najnowsze są wciąż w procesie tworzenia.
Dla nas Galapagos to Inny świat… Po pierwsze przyroda – flora i fauna, którą są wizytówką tych wysp. Po drugie ludzie. Ci w agencjach turystycznych niestety w większości traktują nas jak dolary na nóżkach – można naobiecywać wszystko, byle sprzedać bilet, a potem to już nieistotne. Z kolei zwykli mieszkańcy bardzo przyjaźni. Zaczepiają z ciekawości, czasem posyłają przyjazne „Hola!” i wracają do swoich zajęć, a czasem bezinteresownie pomagają. Jak na przykład pewna kobieta, która widziała, że bezskutecznie dobijamy się do zamkniętej pralni, w której dzień wcześniej zostawiliśmy ubrania. Przyszła, zapytała o co chodzi i pomogła – a dokładniej zaczepiła robotnika pracującego na budowie obok, a ten w magiczny sposób wyciągnął skądś nasze pranie. Albo Carlos, gość który jednego dnia był naszym przewodnikiem i świetnie się sprawdził w tej roli a spotkany przypadkowo dnia następnego bardzo nam pomagał w różnych drobnych organizacyjnych rzeczach. Zupełnie bezinteresownie. Fajnie tak.
Poza tym jest bardzo bezpiecznie,chyba najbardziej bezpiecznie ze wszystkim miejsc, w których byliśmy dotychczas. A z ciekawostek, dzisiaj wróciliśmy z największej wyspie archipelagu – Isla Isabeli, na której nie ma zasobów słodkiej wody. Do potrzeb spożywczych woda jest sprowadzana, ale z kranu… leci woda słona. Ależ to dziwne uczucie brać prysznic, albo myć zęby w słonej wodzie :). To co nas dziwi to pogoda. Spodziewaliśmy się upałów, słońca i ciepłej wody, a jest różnie. Raz upalnie, duszno, choć słońce za chmurami, ale też codziennie pada i bywa chłodno (oczywiście chłodno w kategorii ciepło;)). No, ale do wody bez pianki do nurkowania to bym nie weszła.
No a teraz czas na atrakcje czyli spotkania z przyrodą.
Jak dotąd odwiedziliśmy dwie główne wyspy: Santa Cruz i Isla Isabela. Santa Cruz jest bardziej turystyczna i komercyjna (to tu mieliśmy te nieprzyjemne doświadczenia z agencjami podróży). Isla Isabela, to jak koniec świata… Brak dróg asfaltowych, jedynie drogi utwardzone z pyłu wulkanicznego, brak bankomatu obsługującego karty zagraniczne, i w ogóle jakoś tak cicho i spokojnie. Za to obie wyspy obfitują w przyrodę. Na Santa Cruz wybraliśmy się w niewysokie góry, gdzie spacerowaliśmy wśród olbrzymich żółwi lądowych. Coś niesamowitego… Te zwierzaki są tak wielkie, że aż nierealne. Przewodnik nam mówił, że dorosłe osobniki ważą około 200-300kg! Zresztą już na początku wycieczki mieliśmy z nimi przygodę, bo okazało się, że wielkie żółwisko rozłożyło się na środku drogi i nie bardzo mieliśmy jak przejechać samochodem. Żółw był odporny na prośby, więc przewodnik, kierowca i Adam próbowali we trzech go przesunąć (co możecie zobaczyć na zdjęciach w galerii). Łatwo nie było, bo zwierzę ciężkie i jak się okazało bardzo niezadowolone z naszego pomysłu, czemu się ani trochę nie dziwię, bo w końcu to jego teren i to my jesteśmy intruzami. A wiecie jakie one wydają śmieszne pomruki gdy czują się zagrożone? Co ciekawe, nie wszystkie się tak boją, bo część miała gdzieś nasze odwiedziny i spokojnie prężyła sobie głowę jakby nigdy nic, ale były też takie, które natychmiast chowały głowę w skorupę, wydając taki dzwięk, jakby otwierały się bramy piekieł.
Na obydwu wyspach braliśmy też zorganizowane wycieczki łodzią wokół wyspy, dzięki czemu mogliśmy odwiedzić równie niesamowite miejsca. No i to właśnie na Galapagos odbył się nasz pierwszy raz ;) … chodzi oczywiście o snorkeling! :D. Dla mnie na początku to były rozpaczliwe próby przeżycia, no bo jak wytłumaczyć sobie nagle, że mam nie oddychać przez nos?! No, ale jakoś poszło i od tego momentu mogłam podziwiać podwodne życie. Gdy byłam dzieckiem, jednym z moich marzeń, było zobaczyć dno morza czy oceanu, ale bez wody. Tzn. móc zobaczyć wszystkie rośliny, zwierzęta i kształt terenu, który normalnie skryty jest pod wodą.No i dzięki tym doświadczeniom, spełniłam je :). I muszę powiedzieć, że to coś niesamowitego! Być tam, to jak być w innym świecie, widzieć te wszytkie skały, tunele, falujące rośliny i kolorowe rybki. Oczywiście najfajniejsze są bliskie spotkania ze zwierzętami. W trakcie naszych kilku jak dotąd zejść pod wodę z maską, pływaliśmy z wielkimi żółwiami wodnymi, z lwami morskimi, niezliczoną ilością rybek i…. rekinami. Ale spokojnie, te rekiny nie są agresywne. Siedziały sobie spokojnie w jaskini pod wodą i w głębokim poważaniu miały naszą obecność. Żółwie też zdają się nas traktować jak powietrze. Płyną powoli, dostojnie, co jakiś czas wynurzając głowę nad powierzchnię wody, żeby zaczerpnąć powietrza. A ty nad nim, synchronicznie, po cichu, spokojnie…. mmmm…. ale było fajnie. Za to lwy morskie to psoty :). Bawiły się z nami w najlepsze, płynąc z dużą prędkością w naszym kierunku, by w ostatnim momencie gwałtownie skręcić! Urocze to było i takie zabawne. Dzisiaj mieliśmy naprawdę dużo szczęścia, bo po pierwsze mimo, że płaciliśmy za wycieczkę grupową, to mieliśmy indywidualną. Okazało się, że jacyś ludzie nie zdążyli dotrzeć i na pokładzie byliśmy my w trójkę, pani przewodnik, kapitan i pomocnik. A poza tym, przewodniczka zaproponowała nam opiekę nad Bartkiem, więc obydowje mogliśmy snorklować w tym samym czasie. Bartuś za to słodko nam machał i się do nas uśmiechał :). Naprawdę było super!
Oprócz zwierząt pod wodą, widzieliśmy też całą masę iguan morskich, pingwiny, głuptaki niebieskonogie, pelikany i inne zwierzęta podniebne. Dla mnie to raj :).
Ano, już bym zapomniała wspomnieć, że dzięki wizycie na Galapagos odkryłam, że lista zawodów, których nie mogłabym wykonywać wydłużyła się o jedną pozycję, a mianowicie odpada bycie marynarzem ;). W trakcie dwugodzinnej podróży motorówką z jednej wyspy na drugą mój żołądek wyprawiał akrobacje i chyba tylko zmęczenie materiału i sen, w który zapadłam uchroniły mnie od zwrotu obiadu za burtę. Poza tym każda, nawet krótka wycieczka łodzią oznacza dla mnie kilka godzin zawrotów głowy. Nie wiem dlaczego tak się dzieje, bo czasem morze nawet nie jest wzburzone, płyniemy 2 godz. łącznie, z postojami na snorkeling, a ja potem siedzę wieczorem w hotelu na stołku i kiwam się w przód i w tył. Nic przyjemnego niestety.
Z kolei nasze dziecko, jest najdzielniejszym małym podróżnikiem na świecie. Może łódź nie jest jego ulubionym środkiem transportu, ale nie narzeka i umie spać mimo tego mocnego kołysania. Poza tym ciekawią go zwierzątka, zwłaszcza oglądane z bezpiecznej perspektywy rąk tatusiowych ;). Od czasu jak psica u Marka przewróciła Bartka na ziemię, żeby się z nim pobawić, nasz syn widząc zbliżające się do niego zwierzę woła do niego „pa, paaaa” i prędko wyciąga rączki do taty :). Podobnie więc traktuje iguany czy lwy morskie. Eksplorowanie świata z odpowiedniej perspektywy to jest to ;).
1 comment
Podoba mi się :)