Barbados, siedzimy na metalowych fotelach przed naszym domkiem i kończymy śniadanie. Promienie słońca delikatnie prześwitują przez liście, tworząc fantazyjne wzory na blond włoskach naszego syna. Nagle Bartek podrywa się, zadziera głowę do góry i patrząc na przelatujący nad nami samolot krzyczy „sio, sio”, a potem macha energicznie rączkami i mówi „ziuuu” naśladując lecącą maszynę. Za chwilę bierze zielony, dmuchany materac do pływania, przyciąga go do nas, łapie mnie za rękę i mówi „mama, tam” pokazując paluszkiem w stronę plaży.
Uśmiechamy się z Adamem do siebie i myślimy sobie, nie zawsze było łatwo, ale tyle radości dało nam rodzinne podróżowanie i tyle fajnych wspólnych wspomnień mamy, które pozostaną w nas na całe życie, że nie mamy wątpliwości, że było warto.
Przed wyjazdem, gdy spotykaliśmy różnych ludzi i mówiliśmy im o naszym planie, często pytali nas „A to Bartka bierzecie ze sobą w podróż?”. Albo w podróży, nowo poznani ludzie nie mogli się nadziwić „I to z dzieckiem tak jeździcie?!”. Czasem miałam ochotę zażartować „Nie, do tej pory dwa miesiące podróżowaliśmy sami a teraz on doleciał do nas z Polski na tydzień” a tym pierwszym powiedzieć „Nie, on zostanie w Płocku i będzie pilnował mieszkania.”
A tak poważnie, to dla nas było to jasne jak słońce to, że jeśli jedziemy w podróż to całą rodziną. Po pierwsze, taka podróż to pewnie jedna z fajniejszych rzeczy jakie zrobiliśmy w życiu, więc dlaczego mielibyśmy Bartka pozbawić nowych doznań?! A po drugie nie chcę sobie nawet wyobrażać jak bardzo tęsknilibyśmy my za nim i on za nami. Dzięki temu wyjazdowi mogliśmy spędzać 24h razem, w okresie w którym dziecko tak intensywnie się rozwija i zmienia.
Ponieważ jednak kwestia podróżowania z małym dzieckiem wzbudza dużo obaw i ciekawości, postanowiłam napisać parę słów o tym, jak to wyglądało w praktyce – co było trudne, co łatwe i czy drugi raz zdecydowalibyśmy się na ten krok.
No to na początek kwestie techniczno – organizacyjne.
Zdrowie
Chyba największy niepokój wśród ludzi, którzy chcą wyjechać z dzieckiem wzbudzają kwestie zdrowotne. Cóż, my też nie byliśmy wolni od tych lęków, dlatego też dobrze się do tego wyjazdu przygotowaliśmy. Po pierwsze ze względu na Bartka zmodyfikowaliśmy trasę podróży i zrezygnowaliśmy z miejsc, w których byłoby większe ryzyko, że coś mu się stanie np. wysokie góry – ryzyko choroby wysokościowej. Ponadto, przed wyjazdem odbyliśmy konsultacje z lekarzem medycyny podróży, zrobiliśmy kurs pierwszej pomocy przedlekarskiej, wykonaliśmy serię szczepień i zaopatrzyliśmy się w trzy pokaźne apteczki. W trakcie wyjazdu uważaliśmy też co jemy i dbaliśmy o higienę. Oczywiście, człowiek nie jest w stanie uchronić się przed wszystkim, bo część rzeczy jest niezależna od nas, jednak zebrana wcześniej wiedza dała pewien komfort, a poza tym podróżowaliśmy w takich rejonach, gdzie zawsze w razie czego był łatwy dostęp do opieki zdrowotnej. A, i jeszcze jedno – ubezpieczenie. Nie oszczędzaliśmy na nim, bo zdrowie to priorytet więc mieliśmy pakiet z ewentualną możliwością ewakuacji transportem lotniczym, gdyby w miejscu w którym któreś z nas zachorowało jednak tej pomocy nie było, bądź była na niedostatecznym poziomie.
Szczęśliwie, w trakcie podróży Bartek miał tylko jedno zaziębienie i jedno zatrucie, na które raz dwa pomógł antybiotyk z naszych aptecznych zapasów. A, no i raz na tyle mocno rozciął sobie nogę na plaży, że zdecydowaliśmy się skonsultować z lekarzem – na szczęście wszystko ładnie mu się zagoiło.
Brak stałego rytmu
Często też przed wyjazdem słyszeliśmy obawy, że dziecko w tym wieku potrzebuje stałego rytmu dnia i swojego łóżeczka. Nie wiem jak mają inne dzieci, być może są to predyspozycje osobowościowe (a wiadomo, w kogo się wrodził Bartek, nie? ;) ), ale po pierwszym tygodniu aklimatyzacji w Argentynie, Bartek nie miał problemu ze zmianą hotelu, tylko każdorazowo machał na pożegnanie rączką i robił pokoikowi „pa pa”. Nauczył się zasypiać w naprawdę różnych warunkach a kwestie zmiany czasu też zniósł lepiej niż my.
Jedyna rzecz, która stanowiła dla nas trudność, to kwestia żywienia. I nie chodzi tu o dostępne pokarmy, tylko o otoczenie, w którym jedliśmy posiłki. Otóż nasz syn nie chciał jeść, bo na posiłki chodziliśmy do restauracji, a tam przecież jest tyyyyle ciekawych rzeczy, że Mały nie był w stanie się skoncentrować na jedzeniu. Znaleźliśmy jednak częściowe rozwiązanie tego problemu i tam gdzie się dało kupowaliśmy jedzenie na wynos i jedliśmy w hotelowym pokoju. Skutek był dobry.
Kwestie transportowe
Jeśli chodzi o kwestie samej podróży, przemieszczania się, to Bartek jest podróżnikiem idealnym. Uwielbia latać samolotem (tak nawiasem mówiąc to narobiliśmy sobie sami problemu, bo teraz też chce latać i jak mamy mu wytłumaczyć, że na razie nie? ;) ), świetnie znosi jazdę autobusem, łodzią, samochodem i nawet konna, kilkugodzinna przejażdżka mu nie straszna, bo jak się okazało, na koniku też się da spać. Nigdy nie miał choroby lokomocyjnej, problemów z ciśnieniem w samolocie, a na chorobę morską szybko znalazł sposób – sam przeszedł na tył łodzi (tam najmniej buja), ułożył się na podłodze i zasnął.
Jeśli zaś chodzi o transport samego Bartka, to zrezygnowaliśmy z wózka na rzecz nosidła. Wybór w 100% się sprawdził. Byliśmy bowiem w wielu miejscach, w których wózek nie zdałby egzaminu a nosidło sprawdzało się świetnie. Owszem, czasami wózek ułatwiłby nam zwiedzanie, zwłaszcza porą wieczorową gdy Bartek zasypiał lub na lotnisku, ale sytuacji tych było zdecydowanie mniej, więc nosidło szczerze polecamy. A tak poza tym, tam gdzie się dało Bartuś spacerował na własnych nóżkach, ku jemu wielkiemu zadowoleniu :).
W tym miejscu wyrazy uznania dla Adama, który dzielnie Bartka dźwigał, a jakby to nie było w zestawie z nosidłem i zapakowanymi rzeczami to około 20kg więc jest za co mu dziękować. Zresztą wielokrotnie mieliśmy takie zabawne sytuacje gdy miejscowi nas zaczepiali podziwiając ten wynalazek jakim jest dla nich nosidło i gdy pytali czy to wygodne jak zawsze odpowiadałam pewnie „Si, si, muy comodo (tak, tak, bardzo wygodne), na co Adam odpowiadał „dla Ciebie i Bartka na pewno” ;).
Kwestie bezpieczeństwa
To chyba z kolei mój największy lęk, który znajdował pożywkę wśród komentarzy typu „w Meksyku to Wam dziecko porwą”. Szczęśliwie nic się nie stało, ani nawet nie mieliśmy poczucia zagrożenia ze strony kogokolwiek. Ameryka Południowa ma złą sławę jeśli chodzi o bezpieczeństwo i mnogość historii mrożących krew w żyłach jakie usłyszeliśmy, zdaje się ją potwierdzać. My po pierwsze przeczytaliśmy dużo relacji z podróży innych ludzi i wiedzieliśmy jakie mogą być typowe sztuczki bandytów więc staraliśmy się być czujni. Ponadto podróże z dzieckiem w wieku Bartka bardzo mocno ograniczają sytuacje niebezpieczne, bo z dzieckiem z reguły nie wychodzi się do baru, na dyskotekę czy poszwendać się po mieście nocą. Oczywiście mieliśmy parę wyjątków od tej reguły i zdarzyło nam się wracać późną porą, jednak były to sytuacje sporadyczne, na które decydowaliśmy się wtedy kiedy Bartek nam na to pozwalał, no i wtedy gdy był to bezpieczny region. A na koniec jeszcze w kwestii bezpieczeństwa – owszem, te historie się znikąd nie biorą, ale ja wciąż wierzę, że ludzi, dobrych, jest zdecydowanie więcej niż złych a nasze doświadczenia tylko to potwierdzają.
Organizacja czasu z dzieckiem i zwiedzanie
Jeśli chodzi zaś o samo zwiedzanie, to bywało różnie. Czytaliśmy kilkukrotnie, że wiek dziecka między 2 a 3 lata jest najgorszy na podróże, bo dziecko jest na tyle duże, że samodzielnie się porusza – a więc ucieka ;) , wszystko je ciekawi, wszędzie chce włożyć rączkę, wszystkiego dotknąć i spróbować. Z drugiej jednak strony, jest na tyle małe, że nie jest w stanie ocenić, co jest bezpieczne a co nie. No i do tego dochodzi odkrywanie własnej tożsamości i bunt wynikających z chęcią podejmowania suwerennych decyzji.
Uczciwie mówię, że się z tym zgadzam. Czasem było ciężko, czasem nawet bardzo i parę razy mieliśmy ochotę pakować rzeczy i wracać (szczęśliwie kryzysy mi i Adamowi zdarzały się naprzemiennie i nigdy finalnie do tego nie doszło :) ), ale czyż takie momenty kryzysowe nie zdarzają się też w domu? Nam się zdarzały i zdarzają, więc podróż nie była tu sytuacją wyjątkową. Tak więc już przed wyjazdem przygotowaliśmy się psychicznie na to, że nie zobaczymy tyle, ile byśmy zobaczyli sami, i że z pewnych rzeczy trzeba będzie zrezygnować. Podróżowaliśmy więc wolniej, staraliśmy się zostawać przynajmniej dwie noce w jednym miejscu, a nasz czas planować tak, żebyśmy mogli zobaczyć o chcemy, ale żeby tez był czas dla Bartka, na bieganie, pływanie i zabawę z innymi dziećmi na placu zabaw. Nie zawsze nam się to udawało, czasem się frustrowaliśmy, że albo musimy z czegoś zrezygnować, albo z kolei za mało czasu poświęcamy dla Bartka.
Najtrudniejsze były momenty, kiedy Bartek z racji swego wieku był nieposłuszny i w to w sytuacjach kiedy absolutnie na to nieposłuszeństwo nie było miejsca ;) . Na przykład gdy podchodziliśmy do check-in’u na lotnisku i wypuszczaliśmy Bartka z nosidła, on natychmiast nam uciekał i na nic się zdawały tłumaczenia, że teraz musi grzecznie stać i czekać aż pani załatwi formalności. Tak więc niejednokrotnie powstrzymywaliśmy Bartka przed nielegalnym przekraczaniem granicy państwa ;) , szczęśliwie jednak personel lotniska zawsze był wyrozumiały i nigdy go za to psocenie nie aresztował ;) .
Brakowało nam też możliwości pozostawienia Bartka na chwilę pod opieką dziadków (których serdecznie pozdrawiamy :) ) i złapania chwili oddechu, ale była to cena, którą zdecydowaliśmy się zapłacić, w zamian za całą masę pozytywów jaką dała nam podróż.
Ale razem jest wesoło!
Podróżowanie z Bartkiem to było też źródło ogromnej radości i satysfakcji dla nas. Mogliśmy każdego dnia patrzeć jak on się rozwija, jak obserwuje otaczający go świat. Jak uczy się nowych rzeczy, chłonie, to co go otacza. W domu te drobne kroczki niestety często nam uciekają, bo jesteśmy zajęci bieżącymi sprawami, a tam mieliśmy dużo czasu i z dumą patrzyliśmy jak Bartek się zaprzyjaźnia z innym dziećmi, nic sobie nie robiąc z bariery językowej. Jak uczy się rozpoznawać światła uliczne – kiedy można przejść przez jezdnię a kiedy nie. Potem jak obserwuje motylki, ptaszki, pieski a wieczorem wypatruje na niebie księżyca. Jak uczy się nowych słów, niektórych po hiszpańsku jak piña (ananas), luna (księżyc) czy niña (dziewczynka).
Dzięki podróżowaniu z Bartkiem mieliśmy też dużo okazji do rozmowy z miejscowymi, bo gdy na przykład pojawialiśmy się na placu zabaw w Argentynie czy Ekwadorze, to zaraz podchodziła do mnie mama innego dziecka i pytała ciekawa skąd jesteśmy, co robimy w jej kraju i ile lat ma Bartek, więc rozmowa kręciła się sama. Bartek często też widząc chłopców grających w piłkę na Kubie czy w Ekwadorze podbiegał do nich radośnie i zaczynał kopać piłkę. Nawet nastolatkowie wymiękali i zaczynali się z nim bawić :) .
W krajach Ameryki Łacińskiej ludzie bardzo lubią dzieci i często tą sympatię okazują. To, że zagadywali nas rozmową to jedno, ale czasami też obcy ludzie mijając nas na ulicy głaskali Bartka po głowie, inni dawali mu lizaki, cukierki, nawet zabawkę raz dostał ot tak. W restauracjach zdarzało się, że zamykali nam drzwi wyjściowe, żeby Bartek nie uciekał na jezdnię i żebyśmy mogli zjeść spokojnie, albo inni bawili się z nim po prostu, żeby go czymś zająć. Bardzo często ustępowano nam miejsca w kolejce ze względu Bartka, w Argentynie mogliśmy zwiedzić kabinę pilota w trakcie lotu, a na przeprawie promem, kierowa pozwolił mi zostać w środku autobusu bo Bartek spał, podczas gdyż inni na czas przeprawy musieli ten autobus opuścić. Uważam, że dziecko otwiera wiele drzwi i wzbudza ogromną sympatię i zainteresowanie u miejscowych.
Reasumując, nie zawsze było nam łatwo, podróż wymagała od nas wielu wyrzeczeń, ale była piękną przygodą i wspólnym czasem, czasem rodzinnym. A odpowiadając na postawione przez siebie na początku pytanie mówimy „tak” – mimo różnych trudności ponownie zdecydowalibyśmy się na ten krok.
5 komentarzy
w pamięci pozostaną wam tylko te dobre chwile, te złe się zawsze zacierają, więc na pewno warto było jechać rodziną, po to się ją ma żeby spędzać czas razem i cieszyć każdą chwilą ;)
:)
Michael November 23, 2012 Some small corrections: Didn’t Jean Charest lose the PC leadership to Kim Campbell, before eventually being elected to lead the party?Didn’t Ignatieff lose the liberal leadership to Stephane Dion?
Aga dopiero teraz zobaczyłam o której napisałaś ten post widzę, że nie wróciłaś do naszej strefy czasowej ;)) nu, nu, nu ciocia Klara by powiedziała
Nie, Karola, nie przestawiłam strefy czasowej na blogu. Owszem, do rytmu to nie wróciliśmy jeszcze, ale nie jest tak źle, żebym już nie spała o 5, albo jeszcze nie… ;).
A dla Klary buziak od cioci Agi :)