Z Viniales wzięliśmy taksówkę Cubataxi i wraz z dwiema innymi parami pojechaliśmy prosto do Playa Larga. Transport ten był tylko 3 CUC od osoby droższy niż autobus, ale za to jechał 2h krócej. Niestety natomiast nie było zbyt wygodnie, bo mieliśmy dla siebie dwa miejsca plus Bartek na kolanach, co nie oszukujmy się, nie jest wariantem idealnym. Podróż jednak przebiegła w miarę sprawnie i po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do popularnej , nadmorskiej miejscowości Playa Larga. Przywitała nas piękna, słoneczna pogoda, co po chłodnym zwłaszcza nocą Viniales było miłą odmianą.
Tym razem nie mieliśmy kwatery, bo po pierwsze z powodu braku kart do internetu w Viniales nie mogliśmy zdobyć namiarów na żadną, a po drugie stwierdziliśmy, że na pewno coś się znajdzie i może uda nam się zbić cenę. Niestety jak się na miejscu okazało, nie było to takie proste. Cas jest mnóstwo, ale nie wszystkie trzymają dobry standard (łazienka w pokoju oddzielona tylko kotarą i tym podobne), inne nie miały wolnych miejsc, no a jeśli chodzi o cenę to wszyscy jak jeden mąż, niezależnie czy casa tuż przy plaży czy daleko, czy w dobrym standardzie czy kiepskim – wszyscy chcą 25 CUC za noc i 5 CUC od osoby za śniadanie.
Finalnie wylądowaliśmy w bardzo fajnym domu, z bardzo zaangażowaną gospodynią, tyle że trochę dalej od morza, ale dla nas to nie był problem.
Sama miejscowość nie ma nic do zaoferowania poza przyrodą, ale po to przecież właśnie tam jechaliśmy!
Od początku planowaliśmy spędzić tu trzy dni i od początku był to czas przeznaczony na leniuchowanie. Bo wbrew pozorom, podróże są męczące fizycznie, a my do tej pory mieliśmy niewiele czasu na plażowanie. Tak więc zaraz po przyjeździe odpoczęliśmy chwilę, poszliśmy coś zjeść i od razu siup! – na plażę. Pierwszego dnia poszliśmy na taką maleńką, odludną i niezbyt piękną. Oprócz nas znajdowali się tam tylko Francuzi, z którymi przeyjechaliśmy z Viniales i …. masa maleńkich, cholernych muszek, które wyglądają jak miniatura naszych owocówek. Co to za upiorne stworzenia! Z całej naszej piątki znajdującej się na plaży pogryzły tylko mnie, ale za to jak?! I gdzie?! ;) Moje pośladki wyglądają jak biedronki, podobnie uda, łydki, a miejscami też reszta ciała. Dla miejscowych to żadna zagadka – „he heń” jak powiedział do mnie Kubańczyk spotkany następnego dnia na innej plaży. „Od razy jak Cię zobaczyłem to wiedziałem, że Cię pogryzły”. To, że wygląda to kiepsko to jedno, ale jak swędzi! Ugryzienia po naszych komarach to pikuś!
No, ale dobra, zostawmy rzeczy nieprzyjemne, bo przyjemnych była cała masa.
Następnego dnia pojechaliśmy na wycieczkę do Las Salinas, tj. obszaru położonego na terenie parku narodowego, gdzie na rozległym terenie można obserwować ptaki. My trafiliśmy na porę suchą, co według naszego przewodnika ułatwia oglądanie ptaków, bo chociaż jest ich mniej niż w porze deszczowej, to gromadzą się one przy nielicznych zbiornikach wodnych. Podziwialiśmy ibisy, pelikany, różowo- białe ptaki brodzące, których występowanie jest charakterystyczne dla Kuby, a których nazwy niestety nie pamiętam, no a największą atrakcją były flamingi. Pierwszy raz w życiu mogliśmy podziwiać te dostojne ptaszyska w naturalnym środowisku. Na zdjęciach niewiele widać, bo ptaki znajdowały się od nas w niemałej odległości, a nasz aparat niestety nie ma takich możliwości, ale szczęśliwie przewodnik miał lornetkę więc widzieliśmy je jak na dłoni. Pięknie wyglądają jak zanurzają głowę pod wodę i szukają w niej pożywienia, a jeszcze fajniej, jak odpoczywają na jednej nodze. To niesamowite, przecież te nogi mają takie cienkie, a korpus nieproporcjonalnie duży i jeszcze cały ciężar potrafią unieść na jednej nodze! Młode mają jaśniejsze upierzenie, bardziej różowe, a starsze osobniki ciemniejszy odcień, podchodzący aż pod pomarańczowy. Piękne!
Miłym akcentem tej wycieczki było także spotkanie kolejnej pary Polaków i ciekawe pogawędki (Aga i Marian -pozdrowienia!).
Po południu z kolei poszwendaliśmy się po sennym miasteczku, przemierzając ulice w poszukiwaniu sklepu, żeby kupić Bartkowi sok. W takich małych miejscowościach jest marne zaopatrzenie najczęściej i często jest tak, że w jednym sklepie jest woda, ale nie ma soku, a w drugim odwrotnie. Także łaziliśmy wte i wewte trochę już znudzeni, ale po drodze spotkaliśmy parę, z którą rozmawialiśmy już dzień wcześniej w restauracji, więc umililiśmy sobie czas rozmową. Bardzo to zresztą ciekawi ludzie – on Argentyńczyk, który 7 raz przyjechał na Kubę, a ona Kubanka, która ma dwójkę dzieci. Nie znamy szczegółów ich relacji, ale byli naprawdę bardzo sympatyczni i pomocni (zwłaszcza w okiełznywaniu naszego ciekawskiego chłopczyka). Pogadaliśmy też z nią chwilę o sytuacji na Kubie i dowiedzieliśmy się kolejnej rzeczy o draństwie aktualnego ustroju. Jeszcze kilka lat temu, Kubańczycy nie mogli korzystać ani z cas dla turystów, ani środków transportu, ale mało tego, nie mogli iść na plażę dla turystów! Dla mnie to oburzające, bo jakby nie było to ich kraj, nie nasz, to oni są gospodarzami, a nie my. Inna sprawa, że jeśli chodzi o korzystanie z autobusu, to zniesienie tego zakazu niewiele zmieniło, bo koszty biletów są dla Kubańczyków tak drogie, że ich po prostu na nie nie stać.
Wieczór zakończyliśmy pogawędką z gospodarzami i muszę przyznać, że duma mnie rozpierała, bo tym razem to nie były rzeczy organizacyjne jak o której godzinie jest autobus, tylko rozmowa głębsza, o systemie szkolnictwa, trochę o dzieciach i sytuacjach rodzinnych, często trudnych. Nauka nie idzie w las! :)
aaa, zapomniałam jeszcze dodać, że wzięliśmy w naszej casie krokodylinę na kolację, która bardzo nam smakowała. Mięso jest białe, dość twarde, w smaku coś pomiędzy kurczakiem a cielęciną.
LENIUCHOWANIE W PLAYA LARGA CZ.I
previous post
2 komentarze
Super, że udało Wam się zobaczyć tyle pięknych ptaków w ich własnym środowisku! A krokodyle były też na żywo, czy tylko na talerzu? ;) Pozdrowienia!
:) dla nas tylko na talerzu, bo nie zdecydowaliśmy się jechać na farmę a w naturalnym środowisku nie widzieliśmy żadnego. Ale uznaliśmy, że aligatory, które widzieliśmy na Florydzie w zeszłym roku są prawie jak krokodyle ;)