Było już o Sylwestrze spędzonym w Baños, a teraz kilka słów o samym pobycie w tym niedużym andyjskim miasteczku. Podniesieni na duchu po naszej hotelowej przygodzie, byliśmy bardzo pozytywnie nastawieni do tej miejscowości. Po pierwsze dlatego, że czuliśmy się tam bezpiecznie, wszędzie było blisko, był plac zabaw (niezwykle dla nas ważne miejsce, które po godzinnym szaleństwie jest w stanie wyssać z naszego dziecka całe… 10% energii ;)) i jakoś tak w ogóle było…hmm.. przytulnie. Ale też przede wszystkim polubiliśmy to miejsce ze względu na niesamowite widoki!
Wystarczyło wyjść z hotelu, a w naszym przypadku na balkon by móc podziwiać piękne góry, zielone, majestatyczne i niewzruszone.
Wystarczyło wyjść na krótki, choć męczący!, godzinny spacer by móc podziwiać piękną panoramę miasta, stale przykryty chmurami szczyt wulkanu Tungurahua i okoliczne pola uprawne położone na stromych zboczach. Jak oni uprawiają tę ziemię i jak pasą bydło, na podłożu nachylonym pod takim kątem?! Wciąż zachodziliśmy w głowę i wyrażaliśmy swój podziw dla siły i determinacji mieszkańców tych terenów.
Wreszcie wystarczyło wypożyczyć rower i spacerkiem jechać do pobliskich wodospadów… No dobra, poniosło mnie, to nie był żaden spacerek tylko harówka! I godzina nieustannego mojego narzekania ;). Okazało się, że zboczyliśmy przypadkowo ze szlaku i pojechaliśmy stromą jak cholera górą do jednego z wodospadów. Jazda wyglądała tak, że co kilka metrów stawałam na poboczu, sapałam, dyszałam i przeklinałam na czym świat stoi rowerowy pomysł mojego szanownego małżonka! Potem przez kolejną część drogi pchałam rower pod górę i powtarzałam powyższe czynności i tak w kółko, aż już miałam się poddać, ale jednak udało się dotrzeć pod wodospady! Przygody się jednak nie skończyły, bo gdy wróciliśmy na właściwy szlak, a dokładniej główną drogę asfaltową, która prowadziła przez 21km, aż do ostatniego wodospadu, zaczął padać deszcz. W ten oto sposób, zaliczyliśmy tylko jeden z bodajże siedmiu wodospadów, popatrzyliśmy na ludzi zjeżdżających na linach nad pieknym wąwozem i postanowiliśmy wracać. Jak nam powiedziano w informacji turystycznej, miały po drodze jeździć pick-up’y i zbierać zmęczonych rowerzystów. Tylko gdzie te pick-up’y niby są? Zapytaliśmy policjanta, który stał w pobliżu i od niego usłyszeliśmy, że po prostu musimy wyjść na drogę i machać – albo się ktoś zatrzyma, albo nie… Nasze błagalne spojrzenia i prośby zostały na szczęście wysłuchane i pewna uprzejma ekwadorska rodzina zgodziła się nas zabrać. Wraz z rowerami wrzucili nas na pakę i podwieźli w strugach deszczu z powrotem do Baños. Dodam tylko, że samochód nie miał łatwo, bo w środku siedziało chyba 7 osób + my na pace, ale udało się. Fajnie tak doświadczać bezinteresownej życzliwości.
Innego dnia z kolei poszliśmy pomoczyć nasze zmęczone podróżą ciała w termalnej wodzie, która pochodzi ze źródeł wulkanicznych. Zdjęć nie mamy z tego jakże ważnego wydarzenia ;), ale żadna strata. Woda była koloru kałuży a i cała infrastruktura czasy świetności miała już za sobą, co nie zmienia faktu, że miło jest posiedzieć w ciepłej wodzie i popatrzeć na otaczające góry. Niewiele na ten temat może powiedzieć mój dzielny małżonek, który bawił się z Bartkiem w jego ulubioną zabawę pod tytułem „Ile razy w ciągu pół godziny da się wyjść i wejść do jednego basenu” :). I w ten oto przyjemny sposób, w bliskości z naturą upłynęły nam dni w Baños.
2 komentarze
Pikusiu ;) Chyba zjadło Ci końcówkę tekstu… Widok przepiękny!
Dzięki Oleńko. Widać, że nas dokładnie czytasz ;). Na szczęście ucięło jedno zdanie, ale już poprawiłam. A swoją drogą w Banos by się Wam podobało, bo ludzie się wspinali na skałkach. Od razu o Was pomyślałam – wspinaczka w takiej scenerii..mmm… :)