Lekko stroma, brukowana uliczka zwinnie pnie się pod górę. Zgrabnie przytula się do dawnych murów obronnych miasta, dzięki czemu można złapać choć trochę cienia w ten upalny dzień. Antoś zachwycony mijanymi atrakcjami ciekawsko wychyla głowę z wózka, za to Bartek trochę narzeka, że gdzieś go znowu ciągniemy. Przystajemy więc na chwilę przy klatce z kolorowymi papugami, którą właściciele restauracji wystawili przed lokalem i pozwalamy chłopcom poobserwować wielkie ptaszyska.
Nic nie zapowiada, że tuż za rogiem czeka na nas niezwykła atrakcja, toteż gdy chwilę później dochodzimy do Puente Nuevo (Nowy Most) wydajemy z siebie tylko ciche westchnienie. Pod nami widać piękny, wysoki na 100m wąwóz El Tajo. Bajeczne kształty i różne żłobienia wyglądają jakby wyszły spod dłuta wprawnego rzeźbiarza. Uroku dodają białe kamienice, tzw. casas colgadas, które wznoszą się po obu stronach wąwozu, wyglądając trochę jakby przysiadły na skraju przepaści. Przed nami rozpościera się widok na okoliczne pola uprawne i majaczące na horyzoncie szczyty górskie. Całość tworzy harmonijny obrazek, wręcz trochę nierealny. Aż trudno uwierzyć, że zaledwie 80 lat temu z tego mostu, w trakcie hiszpańskiej wojny domowej strącano w otchłań przeciwników politycznych. Brrr.. Choć słońce pali niemiłosiernie nie spieszymy się zbytnio i próbujemy nacieszyć oczy niezwykłymi widokami. Mimo, że Ronda jest trzecim najczęściej odwiedzanym miastem Andaluzji tego dnia turystów nie ma zbyt wielu, więc spokojnie oglądamy wąwóz ze wszystkich możliwych stron i robimy masę zdjęć.
Gdy wreszcie udaje nam się wyrwać spod hipnotycznego działania El Tajo, idziemy zobaczyć Plaza de Torros, czyli najstarszą arenę korridy w Hiszpanii. Jest ona uznawana za kolebkę współczesnej sztuki walki z bykami, bowiem to tu po raz pierwszy Francisco Romero zmienił obowiązującą wówczas tradycję i zmierzył się z bykiem na stojąco (zamiast konno). Wiem, że na pewno nie zdecydujemy się na oglądanie korridy, bo jestem przeciwniczką męczenia zwierząt w imię w ludzkich kaprysów, ale chcę zobaczyć jak wygląda sam obiekt. Chcę stanąć na środku areny i popatrzeć na puste rzędy siedzeń, by choć przez chwilę wyobrazić sobie narastający strach zwierzęcia i wirujące podekscytowanie widowni, które wypełniają tę przestrzeń w trakcie występów.
Mam też cichą nadzieję, że dzięki tej wizycie uda mi się pogadać z Bartkiem na temat ochrony praw zwierząt, jednak jak się okazuje efekt jest dokładnie odwrotny. Nasz syn jest zafascynowany historią o walce z bykami, które jawią mu się niczym mityczne potwory i do końca naszego pobytu w Andaluzji bawi się w zabijanie wyimaginowanych zwierząt.
Po wyjściu z areny nasze kroki kierujemy w stronę Casa del Rey Moro (Dom Mauretańskiego Króla), który został zbudowany w XVIII wieku. Podziwiamy piękne ogrody z ciekawymi mozaikami, różnorodnymi roślinami, a przede wszystkim olśniewającym widokiem, który rozciąga się na okolicę. Dla Bartka największą przyjemnością okazuje się gonienie spacerującego pawia oraz wypatrzenie z dużej odległości naszego zaparkowanego samochodu ;-). Po 365 schodach schodzimy w dół wąwozu, aż do rzeki Guadalevin. Podziemny korytarz został zbudowany w XIV wieku przez chrześcijańskich niewolników po to, by rządzący wówczas Maurowie mieli zawsze dostęp do świeżej wody. Podziwiamy wąwóz z kolejnej perspektyw, tym razem lustra wody, a jednocześnie korzystamy z możliwość ochłody.
Przepięknie położona na terenie ogrodów restauracja kusi wygodnymi kanapami i ofertą lodów. Czas na obiecaną nagrodę dla Bartka i chwilę oddechu dla nas. Jak się okazuje, Antek zazdrości bratu smakołyku i po raz pierwszy w życiu próbuje lodów. Niestety staje się ich fanem co każdorazowo obwieszcza głośnym krzykiem mającym oznaczać „ja też chcęęęęęę” ;-).
Na deser zostawiamy sobie krótki, choć dość uciążliwy spacer do dzikiego tarasu widokowego położonego w połowie głębokości wąwozu. Jest stromo i piaszczyście, więc musimy uważać (zwłaszcza na chłopaków). Jednak widok z tarasu w pełni wynagradza nam włożony wysiłek. Od dołu kamienny most wygląda monumentalnie, przypomina wielką klamrę, która spina oba brzegi przepaści.
Musimy szybko nacieszyć oczy tym widokiem, bo czas pędzi nieubłaganie, a my chcemy zajrzeć jeszcze do niewielkiego miasteczka o nazwie Setenil de Las Bodegas, które jak się dowiadujemy słynie z domów budowanych w nawisach skalnych. Do przejechania mamy około 20 kilometrów, jednak droga momentami jest tak wąska, że ruch odbywa się wahadłowo więc trochę czasu zabiera nam dotarcie do celu.
Jesteśmy tak zaskoczeni i podekscytowani tym co widzimy na miejscu, że nie zwracamy uwagi na znaki drogowe i pakujemy się pod prąd! Na szczęście Hiszpanie są wyluzowani więc tylko jakiś przechodzień tłumaczy nam, żebyśmy więcej w tym kierunku nie przejeżdżali.
Wrażenia są niesamowite a całość kojarzy mi się trochę z legendarną krainą Hobbitów. Ciężkie nawisy skalne z przyklejonymi do nich domkami. Czasem nawisy są tylko sufitem, a czasem również podłogą dla wkomponowanych w nie domów. Nie mamy niestety czasu na zwyczajową clarę i niespieszną eksplorację miejscowości , bo niedługo zrobi się ciemno a przed nami droga powrotna, więc tylko chwilę spacerujemy wąskimi uliczkami i nie możemy wyjść z podziwu i zdumienia jak człowiek może harmonijnie współpracować z naturą.