Ledwie zdążyłam się jako tako wygodnie ułożyć, by móc się zdrzemnąć po aktywnym wypoczynku i imprezie Sylwestrowej w Baños, gdy droga zaczęła zakręcać – raz w lewo, a raz w prawo. Nie, to nie były jakieś straszne wygibasy, ot takie nieduże andyjskie zakręty, co nie zmienia faktu, że za każdym razem czułam jak wbija się we mnie głowa Bartka, na przemian z łokciem Adama. No dobrze, to skoro nie mogę spać, to może chociaż napiszę zaległe posty na bloga? Tylko jak tu wyciągnąć komputer i chwilę się skupić, skoro ludzi przybywa, pies pod siedzeniem szczeka, dzieci na zmianę popłakują a do autobusu co przystanek wchodzi sprzedawca czegokolwiek i donośnym tonem zachwala swój Najlepszy•Na•Świecie•I•Najbardziej•Ci•Potrzebny•Produkt :)? Swoją drogą to naszych dyrektorów sprzedaży można by wysłać na kurs marketingu do Ameryki Południowej. Tutaj sprzedawcy pół godziny potrafią nawijać o swoich produktach, wszystko ożywionym głosem i w tak przekonujący sposób, że choć nie znamy hiszpańskiego to mamy ochotę wykupić cały asortyment ;).
W autobusie z każdym kwadransem i z każdym dosiadającym się pasażerem, robiło się coraz bardziej duszno i gorąco. Zupełnie jakby to była zapowiedź amazońskiej dżungli, do której powoli się zbliżaliśmy. Nawet nie wiem, w którym momencie zapadłam w sen i zbudziłam się niedługo przed tym jak wjechaliśmy do Teny. Cóż… pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy to „O jak dobrze, że to tylko krótki przystanek i zaraz jedziemy dalej”. Być może Tena kryje w sobie jakieś nieodkryte przez nas skarby, ale mieliśmy ochotę jak najszybciej opuścić to brudne miasteczko. Po kilku minutowym błądzeniu i byciu odsyłanym przez miejscowych to tu, to tam, trafiliśmy we właściwe miejsce i wzięliśmy pierwszy autobus jadący do Misahualli. Autobus, którym tłumnie wracają dzieci ze szkoły, ale też mieszkańcy wioski, którzy wyjechali załatwiać jakieś sprawy. Dopiero zobaczyłam co to tłum i duchota. Na szczęście tylko przez godzinę, bo odległość między tymi miejscowościami jest niewielka. Misahualli początkowo też nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia – malutka mieścina, w zasadzie wioska, hotele bez ciepłej wody (szczęśliwie nam się udało znaleźć z ciepłą wodą), beton, śmieci… i gdzie ta przyroda ja się pytam? …
Jednak wystarczyło zjeść dobry obiad, pogadać chwilę z przyjaznymi i otwartymi mieszkańcami, przejść się nad rzekę by zacząć zaprzyjaźniać się z tym miejscem. Na dodatek, na poprawę humoru spotkaliśmy dwie małpki spacerujące po głównym placu. Urocze! Zwinne jak nie wiem co, bystre, szybkie jak odrzutowiec i do tego… przebiegłe. Jedna na naszych oczach zakradła się do sklepu, sprawdziła czy nikt nie patrzy i … gwizdnęła szybko dwie cebule i uciekła na daszek! O. Jak się później okazało, nie była zadowolona ze swojego łupu, bo prychała i z nieskrywaną niechęcią rzucała cebule na lewo i prawo ;).
My w każdym razie zaczęliśmy pałać jakąś sympatią do tego miejsca.
Zaraz po spacerze i porównaniu ofert wszystkich agencji wykupiliśmy ciekawie zapowiadającą się wycieczkę do dżungli na dzień następny i poszliśmy spać. C.d.n. :)