Post dotyczy dni 21 – 24 lutego 2014
Tak jak wspominaliśmy, gdy pożegnaliśmy ciocię, wypożyczyliśmy samochód i ruszyliśmy płatną autostradą do Meridy. Droga ta wiodła cały czas prosto (co po pewnym czasie było bardzo monotonne) oraz (co było ogromną zaletą) nie miała żadnych topes czyli wszechobecnych na Jukatanie progów zwalniających. Inną cechą charakterystyczną tej autostrady (jak innych w Meksyku)) jest, w odróżnieniu do Polski, brak jakichkolwiek stacji benzynowych czy przydrożnych barów. Kiedy wjeżdżaliśmy na autostradę przywitała nas tabliczka z informacją, że najbliższa stacja benzynowa jest za … 130 km. Pewnie dlatego w przewodnikach po Meksyku piszą, żeby tankować na każdej napotkanej stacji i mieć zawsze pełny bak.
Samej Meridy niestety nie poznaliśmy zbyt dobrze zajęci sprawami organizacyjnymi związanymi z naszą podróżą. Następnego natomiast dnia postanowiliśmy zobaczyć kolonię flamingów w miejscowości Celestun położonej nad zatoką Meksykańską a na wieczór dojechać w okolice Grutas de Loltun – jaskiń, w których odnaleziono ślady obecności człowieka sprzed ponad 2 tys. lat. A, i w ostatnim momencie obaczyłem w przewodniku, że w miejscowości jest tabliczka upamiętniająca upadek (prawdopodobnie w tym rejonie) meteorytu 65 mln lat temu. Nie takiego zwykłego, ale tego przez który wygięły dinozaury!
Pełny zapału (to ja prowadziłem tego dnia) wyruszyłem do Chicxulub. Miejscowość jest na tyle niepozorna, że na początku ją minęliśmy, potem z kolei spędziliśmy blisko godzinę poszukując rzeczonej tabliczki. Niestety tabliczki nie było. Zaczepiony miejscowy nie wiedział nic o jej istnieniu, ale powiedział, że meteoryt był tak duży, że właściwie całą miejscowość można traktować jako miejsce upadku. Rozczarowany (i nierozczarowana :) ) brakiem tabliczki ruszyliśmy dalej.
Swoją drogą to byłby świetny biznes dla miasta – ustawić jakiś pomnik, sprzedawać pamiątki, restauracje serwowałyby np. kotlet a la meteoryt itp. A tu nic, pusto…
Do Celestun dojechaliśmy już na późne popołudnie tak więc zdecydowaliśmy się zostać tam na noc, a rano wziąć łódź i popłynąć do laguny, gdzie są tysiące różowych flamingów. Noc spędziliśmy w zapyziałym co prawda domku ale za to krytym liśćmi palmowymi i położonym kilkadziesiąt metrów od brzegu morza.
Następnego dnia o 8.30 stawiliśmy się w porcie – jak dla nas to wyczyn nie lada, żeby o tak wczesnej porze być zwartym i gotowym. Z wycieczkami łodzią w Celestum jest tak – można albo zabrać się na pokład łodzi na moście 2 km. przed miastem, albo na plaży w centrum. My zdecydowaliśmy się na to pierwsze. Zasada jest taka, że łódź wypływa dopiero jak zbierze odpowiednia liczba osób – 6-8 osób. ew. można popłynąć samemu ale płacąc sporą kwotę. My oczywiście zdecydowaliśmy się czekać na pozostałych współpasażerów – niestety ponieważ był to poniedziałek to chętnie znaleźli się dopiero po 2 godz. I gdzie tu sprawiedliwość ?! Kiedy my wstaliśmy tak wcześnie to okazało się to niepotrzebne ;) .
Po około pół godzinie rejsu, horyzont zaczął się mocno różowić. I w końcu pojawiły się one – flamingi – najpierw daleko a potem coraz bliżej. Tak blisko, że było słychać dźwięki wydawane przez nie. Znowu poczuliśmy się jakbyśmy uczestniczyli w filmie przyrodniczym na żywo. Setki flamingów na (prawie) wyciągnięcie ręki – brodziły sobie dostojnie w wodzie w poszukiwaniu pokarmu, kłóciły się między sobą a niektóre podrywały się do lotu :) ( w locie widać jakie to są długie ptaszyska) . . Na koniec przepłynęliśmy przez las mangrowców, gdzie ukryte było oczko wodne z krystalicznie czystą i przezroczystą wodą.
Byliśmy oczarowani spektaklem, który przygotowała dla nas przyroda.
Popołudnie spędziliśmy na plaży, co dla Bartka skończyło się mało przyjemnie – nadepnął na kawałek szkła bądź muszli i rozciął sobie palec u nogi. Było dużo płaczu i krwi, ale wszystko już się powoli goi. Opuściliśmy Celestun i na koniec dnia dojechaliśmy do Campeche. A co było dalej to już w następnym odcinku ;)