–Havana?
–Si Senora, exactamente!
No to tutaj proszę macie komplet papierów do wypełnienia, które będą potrzebne w imigracyjnym (tej części oczywiście musieliśmy się domyśleć, bo po hiszpańsku brzmi ona zdecydowanie zbyt skomplikowanie ;)).
O jejku, znowu papiery?! – jeden świstek, że opuszczamy Ekwador, drugi, że wjeżdżamy na Kubę, a trzeci to deklaracja celna, że nie wwozimy cennych towarów, które zdaniem szanownej władzy nie powinny trafić w ręce narodu.
No dobra, a co oni tam od nas znowu chcą? Imiona, nazwiska, PESELE, numery paszportów itd, itd…. ooo, adres hotelu na Kubie, w którym będziemy mieszkać i to dokładny. O kurcze, mamy tylko nazwę, no właśnie, to jak my w ogóle trafimy do hotelu, skoro nie wiemy gdzie on jest?!
Adres mieć musimy, więc trzeba skorzystać z internetu, tylko jak, skoro na tym lotnisku kafejki internetowej nie uświadczysz? Szczęśliwie jak kupisz coś w restauracji , to dostajesz hasło WI-FI. I w ten oto sposób, przymusowy, a jakże ;) napiliśmy się dobrej kawy w lotniskowej kawiarence, zdobyliśmy adres hotelu i na spokojnie wypełniliśmy cały stosik papierów dla naszej rodziny. Wszystko przebiegło sprawnie, no może poza małym incydentem kiedy w trakcie formalnego opuszczania Ekwadoru Bartek się zbuntował, położył na podłodze i urządził taką histerię, że biedni urzędnicy, który trochę przysypiali stanęli na równe nogi. Na szczęście byli wyrozumiali a dodatkowo żarcik Adama, że Bartek płacze, bo nie chce wyjeżdżać z Ekwadoru rozchmurzył ich poważne twarze.
Sam lot na Kubę przebiegł gładko, poczytaliśmy, pogadaliśmy a potem wszyscy zapadliśmy w drzemkę. Wybudził mnie nagle głos załogi, że zbliżamy się do portu Jose Martin w Havanie na Kubie.
„Kochanie, słyszysz? Nasze marzenie się spełnia...”
Jeszcze będąc w powietrzu, zwróciliśmy uwagę na pierwszą różnicę – Normalnie z samolotu przy dobrej pogodzie widać morze świateł miejskich, a tam jakoś ciemno. Owszem świeci się coś gdzie niegdzie, ale jakoś tak ponuro. O lotnisku czytaliśmy relacje sprzed około roku, że dziury w dachu, że woda stoi na podłodze – nic podobnego. Nawet na Kubie się coś zmienia – nowy, skromny, ale schludny terminal.
Podeszliśmy więc nieśmiało do okienka imigracyjnego i usłyszeliśmy „blgldgjdf individual„. „Adam, rozumiesz coś z tego? Co ta kobieta do nas mówi?” „Nie wiem. Chyba, żebyśmy podchodzili pojedynczo„. Ponieważ nie byłam pewna, stałam sobie w najlepsze, ale wtedy pani wydała krótki, żołnierski komunikat „behind red line, please” (poza czerwoną linię proszę). Oho, zaczyna się. „Co pan robił w Ekwadorze? A gdzie pan pracuje? (przecież nie powiem im, że nigdzie, bo jeżdżę ;)). Proszę zdjąć okulary” zdjęcie, plask! (pieczątka na tarjecie) i „Bienvenidos a Cuba”.
Mnie na szczęście ominęła cała seria pytań i raz dwa znalazłam się po drugiej stronie.
Na odbiór bagażu czekaliśmy dobry kawałek czasu, starając się osłodzić naszemu dzielnemu synkowi fakt, że o trzeciej w nocy został wyrwany ze snu, robią mu zdjęcia a potem jeszcze każą stać cierpliwie i czekać. Szczęśliwie znalazł się spaniel, który wywołał wielki uśmiech na twarzy Bartka. Radość zresztą była obopólna, bo piesek wesoło sobie merdał ogonkiem i wtedy dotarło do nas, że ten pies jest w pracy! Krótko mówiąc biega po lotnisku między bagażami przyjezdnych i szuka, czego teoretycznie znaleźć nie powinien. Dodatkowo za naszymi plecami stał szpaler urzędników, no dobra, trochę przesadzam, że szpaler, ale było ich naprawdę wielu, co dawało uczucie dziwności i inności. Okazało się, że ani celny, ani fitosanitarny nic od nas nie chce i swobodnie możemy sobie już pójść. Tylko, że jak przechodziliśmy to widzieliśmy jak trzepali Kubańczyków. Torba stała pusta, a obok na stoliku leżała sterta rzeczy, wśród których rzuciło mi się w oczy kilka par gumowych, kolorowych japonek. Okropne, upokarzające….
Gdy opuściliśmy budynek buchnęło w nas gorące, wilgotne powietrze, a to przecież środek nocy. Poszukaliśmy kantoru, a dokładnie CADEC, czyli casa de cambio i wymieniliśmy 200 EUR na miejscową walutę dla turystów. W tym miejscu małe wyjaśnienie – na Kubie obowiązują dwie waluty jedna to CUC, czyli peso convertible, a druga to CUP – moneda nacional, peso cubano. Jeden CUC to 24 CUP’y. Większość Kubańczyków zarabia w CUP’ach, podobno równowartość 30 CUC, to jest około 30 dolarów amerykańskich. Na Kubie w tej chwili jest mnóstwo rzeczy, ale większość towarów nazwijmy to luksusowych jest w CUC.
Wzięliśmy taksówkę z lotniska i pojechaliśmy do naszego hotelu. Lotnisko jest położone 20-30km od centrum. Po drodze ciemno, nie wiemy gdzie jesteśmy, trochę strach. Na szczęście nic złego się nie wydarzyło i taksówkarz bezpiecznie, za umówioną kwotę dowiózł nas do hotelu. Udało nam się wybudzić personel i o czwartej rano zalegliśmy po całym dniu.
Małe wyjaśnienie dot. noclegów na Kubie:
Na Kubie turyści nocują w hotelach, gigantycznych kompleksach typu Varadero albo w casas particulares. Casas to prywatne mieszkania, których właściciele, żeby móc prowadzić taką działalność, musieli dostać specjalne zezwolenia od władzy, no i muszą płacić wysokie podatki. Czasami, jeśli umiesz się dogadać, mogą Cię przenocować też „zwykli” ludzie, za niższą kwotę oczywiście, ale nie jest to legalne i może dla właścicieli grozić poważnymi konsekwencjami. Niestety najczęściej „uprzejmi” sąsiedzi donoszą władzy jak zauważą, że od przysłowiowego Kowalskiego wychodzą turyści, więc trzeba mocno kombinować. Hotele są własnością rządu, czyli nie jest tak jak u nas, że personel dba o klienta, bo od tego zależy czy klienci wrócą. W hotelu, w którym spędziliśmy dwie pierwsze noce, owszem niektórzy byli pomocni, ale bez przesady. Np. powiedziano nam w recepcji, że śniadanie jest do 09:30 a gdy zeszliśmy następnego dnia rano o 09:15 pan nam powiedział, że do 9 i tyle. Dobrze, że mieliśmy bułki z samolotu, no a nad Bartkiem się zlitowali i dali ciepłe mleko więc mogliśmy mu zrobić kaszę. Z kolei kolejnego dnia na śniadaniu musieliśmy o wszystko prosić, sami z siebie zaproponowali nam tylko omlet. Gdy poprosiliśmy o sok, pan był wyraźnie zbity z tropu, potem pomyślał chwilę, otworzył jakąś przepastną szafę i wyciągną dwa małe soczki w kartonie. Kurczę, na Kubie, gdzie jest tyle owoców?!
Jeśli jeszcze chodzi o sam hotel, to… można było palić wszędzie! W pokoju, na korytarzach na każdym piętrze… Zresztą gdy poszliśmy na pocztę pani, podająca nam znaczki paliła spokojnie papierosa. Kurczę, kiedy tak było w Polsce. Ledwie sięgam pamięcią wstecz.