Do Punta Arenas ludzie przyjeżdżają głównie po to, by obejrzeć pingwiny na Isla Magdalena. My z kolei zdecydowaliśmy się tam zatrzymać na noc, żeby nie pokonywać na jeden raz drogi do Puerto Natales oraz żeby zobaczyć jak wygląda to miasteczko o pięknie brzmiącej nazwie.
Droga z Ushuai do Punta Arenas zajęła nam 11h. Przyznam, że początkowo obawialiśmy się jak pełen energii Bartek zniesie zamkniętą przestrzeń przez tyle godzin, ale okazało się, że nasze obawy się nie potwierdziły. Jakość autobusów w Argentynie jest godna pozazdroszczenia. Mieliśmy miejsca w pierwszym rzędzie, ale kabina kierowcy była oddzielona szklanymi drzwiami co dla nas było podwójną zaletą – raz, że widać drogę, a dwa że Bartek mógł hopsiać koło nas i nie baliśmy się, że gdzieś spadnie. Ponadto siedzenia się rozkładały do pozycji półleżącej i generalnie było miło i sympatycznie. No i do tego widoki! Początkowo za oknem mieliśmy góry z ośnieżonymi szczytami i unoszącą się mgiełką, potem widok na wybrzeże, ale przez większą część podróży widzieliśmy pampę. Jak okiem sięgnąć po horyzont otwarta przestrzeń, teren płaski, czasem pagórkowaty, z karłowatą roślinnością i pasącymi się krowami, owcami lub guanako (odmiana lamy). Z jednej strony można powiedzieć, że dość monotonny, ale mi kojarzy się on ze wolnością, swobodą i takim wewnętrznym spokojem więc z przyjemnością godzinami patrzyłam przez okno.
No i do tego niezwykła uprzejmość kierowcy autobusu. Raz, że pozwolił mi zostać z Bartkiem w autobusie, gdy wjeżdżaliśmy na prom i wszyscy pasażerowie musieli wyjść. Nie dość, że Malutek spał, to jeszcze lał taki deszcz, że byłam mu ogromnie wdzięczna, a dwa, że w Punta Arenas podwiózł nas pod hotel, żebyśmy nie musieli iść.
Ciekawym doświadczeniem było przekraczanie granicy argentyńsko-chilijskiej. Najpierw dostaliśmy jakieś papiery do wypełnienia – jedna kartka to była deklaracja, że nie wwozimy żadnych produktów rolnych i zwierzęcych (w tym owoców, nasion, mięsa, nic, nawet kanapki z wędlinką), a druga to jakiś kwitek potwierdzający wjazd na teren kraju. Kwitek był prosty (na szczęście było tłumaczenie na angielski), ale już na granicy okazało się, że kierowca dał nam za mało kopii i na szybko musieliśmy wypełniać go ponownie. Tak się zestresowałam tym pośpiechem, że 3 razy pod rząd zrobiłam błąd (np. napisałam, że mój syn jest już żonaty ;)). Dlaczego o tym piszę? Bo nie ma dla mnie lepszego lekarstwa niż latynoamerykańska „manana”. „Seniora, tranquilo”, przekreśl to co napisałaś źle i będzie ok. Jak to – kreślić na formalnym druku? No tak, spokojnie! :) No to mam szybki kurs nabierania dystansu do spraw nieistotnych :). A co zabawne, przez to całe nerwowe wypełnianie dokumentów mój bagaż podręczny nie przeszedł kontroli :). Otóż, Chilijczycy skanują na granicy każdy bagaż, żeby nie wwozić wspomnianych produktów rolnych i w czasie kiedy wszyscy poszli skanować swoje bagaże, ja z wywieszonym jęzorem wypełniałam papiery a potem zrobiło się jakieś zamieszanie, wyszłam z plecakiem, postałam chwilę przed budynkiem i …wróciłam z powrotem do autobusu. No i po co zjedliśmy wszystkie banany przed granicą, no po co? ;).
Jeśli zaś chodzi o Punta Arenas to muszę przyznać, że jesteśmy rozczarowani. Dla nas to miasteczko nie ma w sobie prawie nic fajnego, jest jakieś takie nijakie. Jedynie cmentarz nam się bardzo podobał, ze swoimi charakterystycznymi grobami – pomnikami i kolorowymi nagrobkami przystrojonymi kwiatami, wiatraczkami, kukiełkami… Rzucała się też w oczy duża liczba chorwackich nazwisk na nagrobkach. Niestety nie wiem nic więcej na jego temat, a szkoda, bo wydaje się być interesujący.
No i ta pogoda! W tym samym czasie świeci słońce, pada deszcz i wieje tak silny wiatr, że chwilami ledwo mogliśmy się utrzymać na nogach. W Polsce taka pogoda byłaby tematem wiadomości, zalecano by pozostanie w domach itp. a tu dzieci normalnie jak co dzień szły do szkoły a ludzie chodzili bez czapek. A podobno tam gdzie jedziemy będzie jeszcze gorzej…
A teraz my dojeżdżamy do Puerto Natales a Wy trzymajcie kciuki, żeby była ładna pogoda :)
2 komentarze
Pozdrawiamy podróżników i czekamy na relacje z dalszych przygód.
P.S. Bartkowi należy się medal, że tak z wami podróżuje ;)
:) dzięki, my również pozdrawiamy. A Bartek faktycznie, cierpliwy chłopczyk jest i dzielnie znosi pomysły rodziców :). A jak Wasza Kruszynka? Bo naszemu wścieklizna niestety nie przeszła… ;)
Buziaki od nas dla całej Trójki!