Próbowałam już chyba z tysiąc razy, serio. Przecież tyle miejsc z Andaluzji jeszcze chciałabym wam opisać, tyle zdjęć pokazać, ale nijak mi się to nie składa.
Raz, że codzienność z dwójką dzieci nie sprzyja pisaniu bloga. Dwa, że wakacje w Hiszpanii były radosne, wesołe i pełne słońca, a u mnie ostatnio nastrój ciężki. No i najważniejsze – od czasu naszych wakacji w Hiszpanii Antoś przeszedł dwie operacje. Dwie operacje (jedną planowaną, drugą nie), dwie narkozy, dwa wyczekiwania, dwa ogromne stresy. A w zasadzie to ciągły stres co dalej… Nie jestem gotowa, żeby o tym pisać, może kiedyś.
Obiecuję, że i na ciąg dalszy Hiszpanii przyjdzie czas, ale dzisiaj chciałabym podzielić się z wami czymś innym. Mianowicie w trakcie naszego ostatniego pobytu w szpitalu przekochana Steffi wraz całą torbą szpitalnych niezbędności pożyczyła mi książkę. „Książkę?! – pomyślałam – do szpitala na czas operacji?! I to z naszym Antośkiem, który nie daje chwili wytchnienia?!” .
A jednak! Książkę przeczytałam, a raczej połknęłam, pomimo że liczy prawie 500 stron. I bynajmniej nie dlatego, że cierpiałam na nadmiar wolnego czasu i miałam warunki do relaksu, ale dlatego, że książka obudziła wspomnienia z pobytu w Buenos Aires i pobudziła do rozmyślań na temat historii Argentyny.
Tematem powieści jest poszukiwanie korzeni i własnej tożsamości przez dwudziestoletnią Argentynkę, która niedawno sama została mamą. Grzebanie w przeszłości jest niezwykle trudne dla bohaterki, ponieważ krok po kroku, pomimo napotykanych trudności, odkrywa, że ludzie którzy ją wychowywali całe życie nie są jej biologicznymi rodzicami. Jej prawdziwa mama była więźniarką polityczną, która wkrótce po wydaniu dziecka na świat została zastrzelona. Dziewczynka tuż po urodzeniu została bezprawnie przywłaszczona przez wysokiego rangą wojskowego, który „przekazał” ją na wychowanie swojej córce, czyniąc się tym samym dziadkiem dziecka.
Tym co jest najtrudniejsze w powieści jest to, że książka jest oparta na faktach. Początek akcji dzieje się pod koniec lat 70-tych, a wydarzenia, które są opisywane miały miejsce w pierwszych lata rządów junty wojskowej. O okrutnych rządach argentyńskiej junty pisaliśmy trochę w trakcie naszego pobytu w Buenos Aires w 2013 roku, ale poniżej parę słów przypomnienia i wyjaśnienia.
W marcu 1976 roku fatalne rządy Isabeli Perón (wdowy po Juanie Peron) zakończył zamach stanu, na czele którego stanął generał Jorge Videla. Tym samym rozpoczął się okres rządów wojskowych zwanych Proceso. W latach 1976 – 1983 rządziły aż cztery junty, ale żadna z nich nie doprowadziła do poprawy sytuacji gospodarczej kraju. Za to w kwestii przestrzegania, a raczej nie przestrzegania praw człowieka wyrządzono masę zła.
Już w 1976 roku rozwiązano parlament, odwołano członków Sądu Najwyższego i gubernatorów, zawieszono działalność partii politycznych i związków zawodowych. Nowa władza wojskowa pod pretekstem walki z anarchią, korupcją i chaosem gospodarczym zapewniła sobie wszechwładzę.
Wspomniany już Jorge Videla rozpoczął operację „brudnej wojny” (guerra sucia), chcąc w ten sposób „oczyścić” argentyńskie społeczeństwo z komunistycznych przeciwników rządzących. Podejrzewani o brak przychylności wobec nowej władzy byli porywani, a następnie torturowani i mordowani. Dotyczyło to nie tylko partyzantów, ale też opozycjonistów, studentów i innych niewinnych ludzi. Zgładzono nawet grupę uczniów szkoły średniej, którzy protestowali przeciwko podniesieniu cen za bilety autobusowe! Kampanię prowadzono w tajemnicy więc uprowadzeń najczęściej dokonywano w nocy. Władza prawie nigdy nie stawiała konkretnych, uzasadnionych zarzutów, więc ludzie po prostu „znikali” w niewyjaśnionych okolicznościach. Szacuje się, że takich „zaginionych” osób, z hiszpańskiego nazywanych Desaparecidos było od 10 do 30 tysięcy. Szczególne okrucieństwo, bestialstwo i wyszukane sposoby tortur były wręcz „wizytówką” rządzących. Najbardziej znaną formą tortury było rażenie zatrzymanych prądem przy pomocy pikany, czyli urządzenia elektrycznego na bazie poganiacza do bydła. Jedną z praktyk było porywanie ludzi, faszerowanie ich narkotykami i zrzucanie z samolotów do wód Atlantyku bądź La Platy. Nierzadko porywano kobiety ciężarne, który rodziły w więzieniach (jeśli pomimo okrutnych tortur udało im się ciążę donosić). Kobiety następnie były zabijane, a dzieci przekazywane na wychowanie rodzinom wojskowych, które z różnych powodów nie mogły mieć własnych dzieci.
Jednym z głównych miejsc, w którym przetrzymywano i torturowano porwanych była znajdująca się pod Buenos Aires Szkoła Mechaników Marynarki Wojennej w skrócie ESMA (Escuela Superior de Mecánica de la Armada). W 2004 roku otwarto tu miejsce pamięci i muzeum kaźni.
W trakcie naszego pobytu w Buenos odwiedziliśmy ESMĘ. Odnieśliśmy wrażenie że Argentyńczycy trochę jakby nie chcieli pamiętać historii, jakby zdawali się odsuwać od siebie istnienie dawnej katowni. Kompleks jest położony na obrzeżach miasta więc dojazd zabiera trochę czasu. Nie ma właściwie żadnych drogowskazów więc co i rusz pytaliśmy przechodniów o drogę. Niektórzy byli wręcz zdziwieni, a ich twarze jakby mówiły „Ale po co chcecie tam iść? Tam nie ma nic ciekawego”.
Zwiedzania z przewodnikiem w języku angielskim nie udało nam się zorganizować, bo nikt nie odpowiadał na nasze maile, a to jedyna droga, żeby umówić się na oprowadzanie. Samemu zwiedzać nie wolno, ale nam na szczęście udało się dołączyć do hiszpańskojęzycznej grupy. Nie można też robić zdjęć.
Pamiętam, że miejsce to zrobiło na nas dość dziwne wrażenie. Gdy zwiedzaliśmy wnętrze, między innymi niewielkie cele z odrapanymi ścianami czy salę tortur to ciarki przechodziły nam po plecach na myśl, że to właśnie tu katowano ludzi. Czuliśmy się tak, jakbyśmy byli bliżej tego zła, jakby ono było na wyciągnięcie ręki… Z kolei teren kompleksu zadbany, pełen zieleni wydawał się jakby nie pasować do tej tragicznej przeszłości.
Miejsca pamięci takie jak ESMA nie dają nam zapomnieć jak bardzo okrutny może być człowiek, do czego prowadzi żądza władzy i przekonanie o własnej nieomylności i byciu ponad prawem i innymi ludźmi.
A wracając do książki…
Już wtedy gdy byliśmy w Buenos, zwiedzaliśmy ESMA-ę i poznawaliśmy trudne karty w historii Argentyny, ciężko było mi pojąć bestialstwo wojskowych, ich bezduszność i okrucieństwo. Myślałam o strachu jaki musiał panować wśród Argentyńczyków, o bólu jaki przeżywali torturowani więźniowie, o lęku bliskich i ich tęsknocie. Jednak dopiero przeczytanie tej książki uświadomiło mi, że kolejnym wymiarem tego koszmarnego cierpienia są właśnie dzieci. Dawniej dzieci, dziś dorośli ludzie, którzy po lepszych lub gorszych doświadczeniach domu rodzinnego dowiadują się prawdy. Bolesnej prawdy, że ci którzy ich wychowywali przez lata i być może dawali miłość, nie są ich rodzicami. Ale co gorsza ci sami ludzie są winni bądź współwinni śmierci ich rodziców biologicznych! Nie jestem w stanie sobie wyobrazić jaki to trud mierzyć się z takim doświadczeniem. Jakie to cierpienie, jaka masa pytań i wątpliwości…
Do dzisiaj dzięki niestrudzonym matkom i babciom zaginionych z organizacji Madres de Plaza de Mayo i Abuelas de Plaza de Mayo odnalezionych zostało około 100 dzieci. Sto porwań, sto kłamstw, sto historii. Sto cierpień.
Luz jak światło. Elsa Osorio.
Gorąco polecam, nie tylko miłośnikom kultury Ameryki Łacińskiej, ale wszystkim osobom interesującym się prawami człowieka na świecie.
1 comment
„Bolesnej prawdy, że ci którzy ich wychowywali przez lata i być może dawali miłość, nie są ich rodzicami. Ale co gorsza ci sami ludzie są winni bądź współwinni śmierci ich rodziców biologicznych! Nie jestem w stanie sobie wyobrazić jaki to trud mierzyć się z takim doświadczeniem. Jakie to cierpienie, jaka masa pytań i wątpliwości…”
OJEJ! To jest po prostu straszne…