Playa Larga opuściliśmy o 11 rano i udaliśmy się dalej do Trynidadu. Nasz błąd polegał na tym, że wzięliśmy autobus firmy Viazul. W sumie nie wiem czy błąd, bo nie wiem czy inne firmy w ogóle tu jeździły, ale Viazula zamierzamy od tej pory unikać. Już wcześniej czytaliśmy na blogach, że bardzo chłodzą klimatyzacją, więc wzięliśmy odpowiednie ubrania dla naszej trójki na drogę, ale co z tego? Za oknem 30 stopni, my w długich spodniach i polarach, ale oddychać trzeba, więc to zimne, nieprzyjemne powietrze z autobusowej klimatyzacji załatwiło nam wszystkim zatoki.
Wracając do Trynidadu, jest to bardzo znane, turystyczne miasto, położone mniej więcej w połowie długości Kuby, nad Morzem Karaibskim. Tydzień czy dwa temu obchodziło 500-lecie założenia. Znane jest ono przede wszystkim ze względu na bardzo dobrze zachowaną zabudowę kolonialną. Rzeczywiście, w przeciwieństwie do Havany, w której co i rusz zieją pustki po zawalonych kamienicach, albo straszą szkielety zniszczonych budynków, tu w Trynidadzie podziwiać można bardzo dobrze zachowaną architekturę. Zwłaszcza w części historycznej miasta są piękne kolorowe domki, z metalowymi, zdobionymi okiennicami i brukowane ulice. Do tego zupełnie inne tempo życia, przynajmniej to dostrzegalne dla nas. W Havanie czuć pośpiech charakterystyczny dla stolicy a tutaj jakoś tak sennie i spokojnie.
Pierwsze nasze wrażenia z Trynidadu nie były jednak zbyt pozytywne. Najpierw naciągnął nas taksówkarz, który zażyczył sobie 5 CUC za przejechanie kilkuset metrów, a cena nawet dla turystów nie powinna przekroczyć 1-2 CUC. Przez to, że to właścicielka casy do której jechaliśmy zamówiła dla nas tę taksówkę i facet odebrał nas z dworca nie zapytaliśmy nawet o cenę i generalnie straciliśmy czujność. Potem zaczęły się nieporozumienia w casie. Pani z polecenia i generalnie miła, ale za to niekomunikatywna. Kwestia dotyczyła jedzenia. Na Kubie oprócz dużych obiadów, je się duże kolacje (konkretnie mówiąc tak się karmi turystów w casach, nie wiem jaka tak naprawdę jest sytuacja Kubańczyków). Kolacje wyglądają jak obiad, wielki obiad, którego w życiu nie jestem w stanie zjeść. A z kolei właściciele cas często chcą sprzedać wyżywienie u siebie, żeby dodatkowo zarobić. No więc pani pięciokrotnie pytała nas czy nie chcemy zupy i ryby na kolację, a ja pięciokrotnie odpowiadałam, że nie, że chcemy kanapki. Ja wiem, że nie mówię dobrze po hiszpańsku, ale na pewno na tyle dobrze, że mnie rozumiała. Wywołało to w nas niesmak, który pozostał przez cały pobyt, tym bardziej, że podobne sytuacje zdarzały się często. Reasumując, mieliśmy poczucie, że im mniej może pani na nas zarobić tym bardziej nas lekceważy. A na koniec zostaliśmy jeszcze „ukarani” dwu a nawet trzykrotnie zawyżoną stawką za pranie.
Jeśli chodzi o samo miasto to owszem podobała nam się architektura, ale czegoś nam brakowało. Może chodzi o to, że mieliśmy wrażenie, że w mieście panuje taki podział – część historyczna jest dla turystów a reszta dla miejscowych, co wydawało nam się takie sztuczne, może męczyli nas ciągle próbujący oszukiwać nas handlarze… sama nie wiem, ale nie zachwyciliśmy się aż tak jak zachwycają się inni turyści.
A teraz mała dygresja na temat sposobów kantowania turystów. Wpis o Trynidadzie jest doskonałym momentem na takową ;) . Po pierwsze za wszystkie usługi na dzień dobry dają dwu, trzykrotnie zawyżone stawki. Targować się trzeba prawie zawsze i prawie wszędzie. No, ale zawyżanie cen, to jeszcze nie oszustwo. Oszustwo, to dla mnie np. sytuacja, w której taksówkarz mówi, że zawiezie nas z Trynidadu do Camaguey za jedyne 80 CUC, ale to dla nas niedużo drożej, bo bilet na autobus kosztuje 25 CUC za osobę i że za dziecko też musimy płacić. To, że za Bartka płacić nie musimy to juz wiedzieliśmy, ale poszliśmy sprawdzić i okazało się, że bilet na tej trasie kosztuje 15 CUC… Inny perfidny numer polegał na tym, że pan wręczył Bartkowi babeczkę niby w prezencie, on ją zabrał i pobiegł, a facet wtedy wyciągnął rękę do Adama i mówi 1 CUC. Dodam tylko, że staliśmy pod cukiernią, w której babeczki kosztują 0,35 CUC… Zawyżanie rachunku w spożywczym też się zdarza, więc pierwszy raz w Trynidadzie poczuliśmy się zmęczeni Kubą…
Kolejne dni zmieniły nasze wrażenia na zdecydowanie bardziej pozytywne.
Następnego dnia, mimo strasznego upału zdecydowaliśmy się na krok ciutkę szalony i wzięliśmy czterogodzinną wycieczkę… konną. Dodam tylko, że dla mnie to był pierwszy raz w życiu kiedy siedziałam na koniu, a dla Adama drugi, ale poza tym był taki drobiazg, że przecież jechaliśmy z Bartkiem! Na początku bardzo się obawiałam jak ja sobie poradzę z tym zwierzakiem, no i jak zareaguje Bartek na nasz pomysł, ale zabawa była świetna. Konie oczywiście był bardzo spokojne, takie dla turystów, no i przewodnik jechał koło nas i grzecznie nimi „sterował”, a one o dziwo okazały się być bardzo posłuszne. No a Bartek był zachwycony! Płakał tylko kilka sekund na początku i natychmiast chciał do mamy, ale jak go wzięłam do siebie to się uspokoił i potem śmiał się w niebogłosy za każdym razem jak podskakiwał – czyli cały czas ;) . Inna sprawa, że mięśnie mnie bolą do dzisiaj i to bardzo, a wycieczka była przecież już kilka dni temu. Ale to taki zdrowy ból. Odwiedziliśmy tylko dwa miejsca – plantację trzciny cukrowej, gdzie napiliśmy się pysznego soku z trzciny z limonką, a potem pojechaliśmy jeszcze do malutkiego wodospadu wpadającego do niewielkiego, naturalnego basenu , ale nie to było najistotniejsze. Dla mnie najfajniesza była sama jazda, kontakt ze zwierzęciem i mimo, że wysiłek był niemały, to uśmiech nie schodził mi z ust. A, no i po raz kolejny potwierdziło się, że Bartek jest najdzielniejszym małym podróżnikiem pod słońcem – wiecie co? On zasnął w trakcie tej jazdy konnej! I dzięki Adamowi, który kosztem własnej wygody stworzył mu na tyle dobre warunki, na ile się dało, spał naprawdę długo. Fajnie było :) .
Kolejny dzień był na relaks plażowy, ale co ja Wam będę pisać – że woda ciepła i lazurowa, że piękny piasek i drinki podawane w kokosie? No nie będę, bo to już było (i mam nadzieję jeszcze będzie :D ). Obejrzyjcie sami :) .
Na zakończenie dnia postanowiliśmy pokonać zmęczenie i skoczyć wieczorem choć na chwilę do słynnego Domu Muzyki (Casa de la Musica), żeby obejrzeć imprezy salsowe, które odbywają się codziennie na dużych schodach. A po drodze spotkaliśmy trójkę Polaków – Agnieszkę i Justynę, które poznaliśmy już wcześniej w Hawanie i Piotrka. Krótko mówiąc spędziliśmy razem miły wieczór popijając mojito, gawędząc i podziwiając bawiących się salsowiczów. Bartek był naprawdę dzielny, bo udało nam się go przeciągnąć aż do… aaaa, co ja Wam będę mówić, dzielny był i tyle ;) . Wtedy też zdecydowaliśmy się zostać w Trynidadzie dzień dłużej – w środę pojechać wspólnie do Valle de los Ingenios, czyli Doliny Cukrowej, a w czwartek zabrać się jedną taksówką z Piotrkiem, wysiąść w połowie trasy w Ciego de Avila i tam wziąć bus do Camaguey. Ale o tym razem następnym… Pa.
TRYNIDAD
previous post
4 komentarze
Ty na plaży , a u mnie śnieg po pachy :(. Buuuuuu :) :)
A my tu europie środkowo-wschodniej herbatę z rumem na rozgrzewkę!!!! No nie wytrzymałem!!!Pozdro z Borowic
Oj tak czułam, że Wam podpadnę tymi zdjęciami ;). Na pocieszenie powiem, że przy ostatnich upałach Adam zatęsknił za zimnem w Polsce ;).
Pozdrawiamy słonecznie!
[…] podtrzymując tradycję umiejętności spania w dowolnym miejscu (pamiętacie jak spał w trakcie konnej wycieczki na Kubie? :D ) zasnął oparty o […]