To był jeden z tych dni, dla których jedzie się na koniec świata. Było przepięknie, olśniewająco i tak różnorodnie, że pod koniec wycieczki zastanawialiśmy się, czy to w ogóle możliwe, że te wszystkie rzeczy widzieliśmy tego samego dnia. Ilość zachwycających krajobrazów była tak duża, że czuliśmy się wręcz oszołomieni nadmiarem wrażeń. A to wszystko dzięki temu wyjątkowemu miejscu jakim jest chilijski Park Narodowy Torres del Paine oraz dzięki wspaniałej pogodzie, która nie zdarza się tu często, a na którą my musieliśmy czekać tylko dzień dłużej.
Do Puerto Natales przyjechaliśmy w poniedziałek wieczorem. Padał deszcz, było zimno, szaro i ponuro. Chcieliśmy iść pieszo z dworca, ale zatrzymała się jakaś kobieta i zaproponowała, że nas podwiezie. Przez chwilę nawet pomyślałam sobie jejku, jak miło, pewnie to ze względu na Bartka, no ale niestety. Nie dość, że pani wzięła pieniądze, to jeszcze jak się potem okazało skasowała nas dwa razy tyle co taksówka… Cóż i tak bywa… Na domiar złego na starcie dostaliśmy nieogrzewany pokój (temperatura 12°C), który udało nam się później zmienić, ale niestety na korytarzu i w łazienkach(!) temperatura była podobna, co skończyło się dla mnie ponownym przeziębieniem.
No, ale wracając do parku, skorzystaliśmy z porady miejscowych i zamiast jechać we wtorek, przedłużyliśmy nasz pobyt o jeden dzień i pojechaliśmy w środę. Było czyste niebo, dużo słońca i dzięki temu bardzo dobra widoczność, która pozwoliła nam rozkoszować się wspaniałymi widokami. A tu nie zawsze tak jest. Jak to mówią miejscowi „u nas 3-4 dni pada, a potem trochę się poprawia i tak w kółko”. Wiatry wieją tak silne, że często proste szlaki w parku (takie, którymi my też szliśmy) są zamknięte, bo człowiek nie jest w stanie utrzymać się na nogach. Z kolei kilka dni przed naszym przyjazdem miał miejsce tragiczny w skutkach wypadek drogowy. Z powodu silnego wiatru doszło do czołowego zderzenia dwóch samochodów i trzy osoby zginęły. Nasz przewodnik mówił, że to co jest dodatkowo trudne, to to, że nie ma jak szybko wezwać pomocy, bo nie ma zasięgu sieci.
Zwiedzanie rozpoczęliśmy od jaskini Milodon, która znajduje się jeszcze poza terenem parku. Ta niesamowita formacja skalna powstała kilkanaście tysięcy lat temu, w skutek wymywania skał przez wody jeziora, a tym co jest właśnie takie charakterystyczne jest to, że nie jest to typowa jaskinia w ziemi, ale jakby dziura wymyta w skale, czyli znajdująca się na powierzchni. I najważniejsze: ta „dziura” ma 200 metrów głębokości, 80 szerokości oraz 30(!) metrów wysokości.
Nazwa jaskini pochodzi od Mylodona – wielkiego leniwca, który żył aż do końca epoki plejstoceńskiej, a którego szczątki zostały właśnie tu znalezione. Ponadto odkryto tu także szczątki innych zwierząt z tamtego okresu oraz szczątki człowieka, który tu żył do około 6.000 r. p.n.e.
Jaskinia była niesamowita, ale jak się okazało, to był tylko przedsmak. Tego dnia mieliśmy bowiem okazję zobaczyć z kilku stron wielkie ściany słynnego masywu Torres del Paine, które liczą około 2200 m.n.pm. a zdobycie ich jest możliwe tylko dla wykwalifikowanych wspinaczy. Ponadto były przepiękne jeziora z turkusową wodą, która swój kolor zawdzięcza, o ile dobrze pamiętamy, zawartych w niej minerałom i jeziora o szarym kolorze, a to z kolei na skutek zasilania ich wód przez wody lodowca. Widzieliśmy też niewielki wodospad z unoszącą się nad nim przepiękną tęczą oraz liczne rzeki, pagórki, ośnieżone szczyty górskie i takie bogactwo form, że choć bardzo się gimnastykuję nie jestem w stanie Wam tego odpowiednio opisać. Muszę tylko w tym miejscu powiedzieć, że jestem wielką miłośniczką Tatr i sądziłam, że do końca swoich dni będę je uważała za najpiękniejsze góry świata, no ale kilka dni temu zmieniłam zdanie… . Wśród tych pięknych górskich, sielankowych widoków mogliśmy podziwiać stada guanako, które z dużym wdziękiem przeskakiwały niedaleko przed maską naszego samochodu oraz widzieliśmy stado kondorów, które wyjadało resztki padłej krowy. Jako ciekawostkę zasłyszaną od przewodnika powiem, że kondory są w stanie zjeść na raz do 4 kilogramów mięsa, co sprawia, że przez około godzinę są zbyt ciężkie by unieść się w powietrzu.
Na koniec pojechaliśmy obejrzeć lodowiec Grey (od nazwy jego badacza). To było jak wisienka na torcie. Przeszliśmy nieduży drewniany mostek zawieszony nad rwącą rzeką, na który maksymalnie może wejść 6 osób i weszliśmy w niewielki teren leśny. Byliśmy zajęci rozmową i nie bardzo zwracaliśmy uwagę na kolejne widoki, kiedy nagle naszym oczom ukazała się długa na kilkaset metrów szara, kamienista plaża obmywana przez fale jeziora, na powierzchni którego znajdowały się niewielkie góry lodowe o przepięknym niebieskim kolorze. Wyglądało to tak, jakby ktoś poustawiał w tym surowym krajobrazie niebieskie pudełeczka. Na końcu jeziora znajdował się właśnie wspomniany lodowiec (niestety widoczny ze zbyt dużej odległości), a nad jego brzegami górowały ośnieżone szczyty. Całość tworzyła tak nierealny krajobraz, że obydwoje czuliśmy się, jakbyśmy wylądowali na księżycu.
Zapraszamy do galerii, choć zdjęcia nawet w połowie nie oddają uroku tego miejsca.
TORRES DEL PAINE
previous post
4 komentarze
No super i więcej komentować nie trzeba ;)
Aaaa! Wyglada to niesamowicie, przepiekne gory, swietne kolory i te bryly niebieskiego lodu… Super! Nie mowiac juz o tych poteznych scianach, ktorych ksztalty nie sa mi obce (znam tylko z obrazkow, oczywisce ;). Ale macie fajnie!!! ;)))
Ten dzień zrobił na mnie (z mojej skromnej perspektywy, zza szklanego ekranu) chyba największe wrażenie. Prze-pię-knie! I tak tajemniczo, i dziwnie, inaczej…
A ten mały podróżnik w kolorowej czapeczce ma wciąż to samo uwodzicielskie spojrzenie, niezależnie od okoliczości przyrody :) Bardzo jest dzielny, brawo, brawo! Po Rodzicach to ma :)
Buziaki dla całej Waszej Trójki i kolejnych takich cudowności!
WOW!!!!!!!!!!!!