Słońce przez cały rok, turkusowa woda, rajskie plaże… Czy można zatem wylądować na Barbadosie i być smutnym? No niestety można, jeśli jest to ostatni etap 4,5 miesięcznej podróży… Nie pozwoliliśmy jednak, żeby smutno-ckliwy nastrój z powodu kończącej się przygody zabrał nam radość z przebywania w tym rajskim miejscu.
Barbados jest niewielką wysepką położoną na Oceanie Atlantyckim, która jako jedyna z wysp karaibskich nie jest pochodzenia wulkanicznego a powstała na bazie rafy koralowej. Dawna kolonia brytyjska, teraz niepodległe państwo, choć nadal pod zwierzchnictwem Korony Brytyjskiej. Ruch lewostronny i uprzejmi kierowcy, który zatrzymują się by cię przepuścić jak tylko dochodzisz do krawędzi drogi (niekoniecznie do pasów).
Dla nas Barbados od początku był miejscem na relaks. Miejscem na przemyślenia, odpoczynek po fascynujących, ale też wyczerpujących 4,5 miesiącach. Założenie było proste: zero zwiedzania, maksimum relaksu. Założenie, które zostało spełnione w 100%! :)
Nic-nierobienie bywa taaaaaakie przyjemne. Słodkie lenistwo, słońce, turkusowa woda i plaża… 50m od domku który wynajęliśmy. Czy można chcieć czegoś więcej? No, może tylko ponch rumu, albo zimnego piwa (wszystko było ;) . A, no i może jeszcze pięciogodzinny rejs katamaranem po Atlantyku, krótki snorkeling z żółwiami i ławicami kolorowych rybek pływających przy wrakach statków.
W sympatycznym domku spędziliśmy uroczych pięć dni, jedząc rano śniadanie na świeżym powietrzu, potem bawiąc się z Bartkiem w morzu i na plaży (Bartek to po prostu uwielbiał!), a potem spacerując leniwie nad brzegiem bezkresnego oceanu. Zresztą, sami zobaczcie!