No to mamy ją! A dokładnie mamy trzy. Tarjeta del turista – mały świstek, z powodu którego trzy dni z rzędu jeździliśmy do ambasady kubańskiej. Pierwszego, o czym już pisaliśmy, odbiliśmy się od drzwi. Drugiego – oj…wchodzimy o 09:10 (ambasada czynna od 09:00) a tam ze 30 osób, żadnej kolejki, dwa stanowiska i jak dla nas chaos. Na szczęście personel przyjazny, powiedział co i jak, ale oznaczało to, że jednak nie wystarczy adres noclegu spisany z internetu a musi być papier z potwierdzeniem rezerwacji. Docelowo chcemy spać w tak zwanych casas particulares, czyli prywatnych kwaterach, które mają zgodę rządu na prowadzenie takiej działalności, ale w tak krótkim czasie nie zdążylibyśmy otrzymać mailowego potwierdzenia, więc poszliśmy do pobliskiej kafejki i zarezerwowaliśmy hotel na 2 noce. Dokończyliśmy też transakcję z biletami lotniczymi i wróciliśmy do ambasady. Niestety usłyszeliśmy, że po wizy musimy przyjechać dzień później. Także dzisiaj, dnia trzeciego, po raz trzeci (i ostatni!) udaliśmy się do ambasady i staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami kart.
Quito w zasadzie w ogóle nie zwiedzamy, bo ciągle coś – a to ambasada, a to zakupy, a to telefony do banków, żeby przed wylotem mieć wszystko ogarnięte, bo na Kubie z netem ciężko, a to szukamy poczty – bezskutecznie! i czas mija. A odnośnie poczty taka mała dygresja… Już w Cuence chcieliśmy wysłać Wam pocztówki, ale były tak koszmarne, że wstyd by był, więc zostawiliśmy to sobie na Quito, ale nie wiem czy tu będzie lepiej… Pocztówki dostępne są wyłącznie na poczcie (tak było w Cuence), co pewnie wynika z niskiego popytu na nie, więc jakoś może być równie marna. Ponadto samo znalezienie budynku poczty graniczy z cudem… Pytamy ludzi, pytamy policjantów i wszyscy powtarzają „Correo? hmmm… Correo..”. i zaczynają pytać innych… Natomiast koszt wysłania paczki do Polski to… 37 USD za 1kg!!! Cena powala na kolana….
Wracając do Quito, z powodu całych tych nagłych przygotowań kubańskich tylko dwa razy byliśmy pospacerować po mieście. Jak dotąd nie urzekło nas ono specjalnie. Ma oczywiście piękną miejscami architekturę, parki, miłe knajpki, ale jakoś tak tu pusto dla nas, jakoś trochę nijak. Być może takie mamy wrażenia dlatego, że nie mamy czasu i głowy do zwiedzania, może też dlatego, że przed wyjazdem nasłuchaliśmy się strasznych historii o napadach z bronią i jesteśmy ostrożni i raczej nieufni, a może dlatego, że mamy dosyć ekwadorskiej kuchni, zwłaszcza w wydaniu niskobudżetowym. W innych miastach posiłki raz bywały pyszne, raz kiepskie, a tutaj, obeszliśmy chyba wszystkie knajpy w okolicy naszego hotelu i mamy dosyć. Wszystko jest smażone w głębokim tłuszczu, który dawno się zamortyzował, więc mój żołądek zaczął już lekko protestować. Póki co, na szczęście, wysyła tylko sygnały ostrzegawcze ;), ale chyba po naszej podróży przejdę na wegetarianizm i same lekkostrawne rzeczy ;). Na pocieszenie mamy pyszne soki ze świeżych owoców – mango, papai, ananasa, pomarańczy, jeżyn… mmmm… duża szklanka z dolewką za dolara :).
Ooo, a Adam jeszcze narzeka, że coś go gryzło w nocy w łóżku. Co rano wstawał pogryziony, w przeciwieństwie do mnie i Bartka, więc mieliśmy zagadkę o co chodzi. Wczoraj wieczorem obstawił, że to w kocu coś siedzi i drogą eliminacji, okazało się, że jego przypuszczenia były słuszne. Postanowił więc poprosić Panią z recepcji, żeby zabrali koc do pralni i tu nastąpił zabawny monolog mojego męża, po którym dostałam takiego napadu śmiechu, że nie byłam w stanie wykrztusić z siebie ani słowa. A brzmiało to tak: „Senora… por la noche… con manta (tutaj wykonał gest przykrywania się kocem)… mucho insectos (i tu kolejny gest gryzienia nóg przez insekty). No i kto mówi, że trzeba znać języki obce, żeby podróżować?! Trzeba po prostu być odpowiednio kreatywnym :).
Tak więc zdjęć w galerii niewiele, ale zawsze to jakaś próbka miasta. Zapraszamy.