Budzik mieliśmy nastawiony na 6:30, żeby zdążyć wszystko ogarnąć i stawić się w biurze na 8 rano. Kiedy jednak rano otworzyłam oczy coś mi się nie zgadzało. Godzina dopiero szósta, Bartek śpi, więc czemu u licha ja się obudziłam? I wtedy do mojego zaspanego umysłu dotarło znaczenie szumu, który słyszałam. To deszcz. Kapał, kapał, padał, potem lał, a potem lał tak strasznie, że dudniąc o nasz blaszany dach powodował taki hałas, że nie słyszałam własnych myśli. „Niedobrze” – popatrzyliśmy na siebie z Adamem porozumiewawczo. Postanowiliśmy jednak dać się deszczowi wypadać, w końcu przecież zostały jeszcze dwie godziny do wycieczki i próbowaliśmy dodrzemać pozostały czas. Szczęśliwie deszcz przestał padać, więc pozbieraliśmy się raz dwa i pełni wiary ruszyliśmy do biura. Wypożyczyliśmy kalosze i żółte sztormiaki – poncha i wraz z dwójką innych uczestników i przewodnikiem ruszyliśmy nad rzekę. I wtedy zaczęło się znowu – najpierw łagodne – kaaaap, kaaap, potem coraz częstsze kaap, kaap, a potem już całkiem mocne i regularne strugi zaczęły spływać po wszystkim dookoła. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że ten szum, i ta woda z nieba będą nam towarzyszyć kilka-, kilkanaście razy dziennie każdego dnia naszego pobytu…
Tego dnia mieliśmy odwiedzić centrum pomocy medycznej dla rannych zwierząt z dżungli, pospacerować godzinę po dżungli i odwiedzić wioskę, w której Indianie prezentują pułapki, które zastawiają na zwierzęta (jest ich mnóstwo rodzajów, są bardzo pomysłowe i w 100% naturalne). A we wszystkie te miejsca dotrzeć mieliśmy łodzią. Niestety, deszcz lał nieprzerwanie i już na pierwszym naszym przystanku wody na ziemi było po łydki, więc Bartek musiał cały czas siedzieć w nosidle. Dodatkowo nie było dla niego odpowiednich ubrań w agencji więc już po godzinie był cały mokry. To był trudny moment. Za wycieczkę zapłaciliśmy sporo pieniędzy, z nami dwie osoby, które chcą kontynuować jej program, a my z mokrym Bartkiem na plecach, który cały czas krzyczy i płacze. Nie mieliśmy wątpliwości, że są rzeczy ważne i ważniejsze, i zdrowie i dobre samopoczucie naszego dziecka zdecydowanie należy do tej drugiej kategorii. Poprosiliśmy więc przewodnika, żeby z powrotem odstawił nas do portu i z wielkim żalem, ale przekonaniem o słuszności decyzji wróciliśmy do miasteczka. Sytuacja była krępująca, bo pozostali uczestnicy stracili przez nas dwie godziny, ale szczęśliwie właścicielka agencji doskonale rozumiała naszą sytuację i uspokajała, żebyśmy się nie stresowali. Na dodatek oddała nam ponad połowę wpłaconej sumy. Co gorsza, jak wróciliśmy do pokoju, okazało się, że Bartek ma gorączkę… Stres przeżyliśmy niemały, bo to jakby nie było tropiki, ale na szczęście temperatura szybko mu zeszła, a że miejscowi nas zapewniają, że w tej chwili nie ma tu ani dengi ani malarii, to trochę się uspokoiliśmy.
A teraz mała dygresja a propos tych chorób. Przyjechaliśmy uzbrojeni w repelenty, tabletki Malarone, które zaczęliśmy łykać już dzień przed przyjazdem i moskitiery na łóżka, no bo jakby nie było to dżungla. Malarone nie bierzmy już, bo samopoczucie po nim nienajlepsze – ja jestem bardzo senna i ciągle zmęczona a miejscowi jak mówiłam, zapewniają nas, że to nie sezon na malarię. Repelenty i moskitiery stosujemy, choć bardziej dla czystego sumienia, bo… tutaj prawie nie ma komarów. Nie wiem czy choć raz nas coś ugryzło, a jak słusznie zauważył Adam komarów na Mazurach jest tysiąc razy więcej.
Wracając do tego trudnego dnia, to od tamtego momentu, zaprzyjaźniliśmy się trochę z właścicielką agencji. Okazało się, że to dziewczyna z Francji, która przyjechała tu 8 lat temu w ramach rocznego projektu na studiach, a została… na całe życie. Związała się z Indianinem, założyli rodzinę – mają dwójkę uroczych dzieci a ona mówi, że odnalazła swoje miejsce na ziemi. Tu, w ekwadorskiej dżungli, z dala od swojej ojczyzny, żyje z rodziną w indiańskiej wspólnocie i mówi, że tak kocha to miejsce, tę przyrodę i tych ludzi, że nie byłaby już w stanie wrócić do swojego kraju. Spędziliśmy u niej trochę czasu gawędząc o życiu i popijając jakiś dobry ciepły napój z cynamonu i pewnie jeszcze kilku przypraw, których nie znamy. Ona chyba też nas polubiła bo dostaliśmy od niej kalosze dla naszej trójki do użytku na cały pobyt i różne inne wyrazy życzliwości.
Po przygodzie z wycieczką, z której musieliśmy zrezygnować postanowiliśmy nie brać długich zorganizowanych wycieczek, bo deszcz pada ciągle a w dżungli nie ma warunków, żeby się schować, przeschnąć, odpocząć… Dlatego też następnego dnia w przerwach od deszczu robiliśmy krótkie wycieczki po okolicy.
I tak odwiedziliśmy mariposario (jak to się mówi po polsku – motylarnię?). Zrobione jest ono w przydomowym ogrodzie, a jego właścicielem jest mężczyzna, który jest biologiem i jednocześnie pasjonatą przyrody. Od kilkunastu lat prowadzi on badania nad motylami – od pierwszego do ostatniego stadium rozwoju. Ma całą masę pudełeczek, w których przechowuje jaja motyli, które nastęnie w odpowiednim momencie przekłada na liście roślin, żeby stworzyć odpowiednie warunki do rozwoju. Na podstawie tych maleńkich jaj, jest w stanie powiedzieć jaki gatunek motyla się z nich wykluje i na jakiej roślinie będzie się przepoczwarzał. Podobno bowiem każdy gatunek preferuje inną, więc w jego ogrodzie można też spotkać całe rzędy doniczek z różnymi roślinami. Facet wie także ile czasu kopulują motyle, co jedzą i patrząc na każde stadium rozwoju umie powiedzieć ile czasu potrzebuje ono, żeby przejść w stan nastepny. Wiedzę ma niesamowitą! Dowiedzieliśmy się od niego m.in., że tylko w tej części Ewkadoru rozróżnia się 825 gatunków motyli! My mieliśmy okazję pooglądać kilkanaście rodzajów, które fruwały beztrosko w specjalnie przygotowanej dla nich prestrzeni. Cudne! Kolorowe, duże i małe, czasem tak podobne do liści, że zauważaliśmy je dopiero jak zrywały się nagle bezszelestnie i leciały w inne miejsce. Musze przyznać, że fotografowanie motyli nie jest proste, bo co ustawiłam ostrość i chciałam zrobić „pstryk!”… to motyla już nie było ;). Tak czy siak, kilka z nich udało mi się uchwycić, więc zapraszam do galerii.
Tego dnia udaliśmy się też na krótki spacer po okolicy i całkiem przypadkiem trafiliśmy do niewielkiej laguny. Pewien Indianin zabrał naszą trójkę na wiosłową łodź i przez godzinę pływaliśmy powolutku podglądając zwierzęta. Udało nam się wypatrzyć małpki (spider monkey), wielkie mrówki, które jak ugryzą to podobno ból jest ogromny i nie ustępuje przez dobę i kilka gatunków kolorwych ptaszków. Wycieczka była niesamowita, była zupełna cisza (no może poza radosnymi okrzykami Bartka, który zawsze kiedy ptaszek odleciał to krzyczał „Nie ma!” ;) ), zero cywlizacj, tylko my i przyroda.
Po południu odwiedziliśmy też „nasze” ulubione małpki harcujące na placu. Zresztą nie tylko my jesteśmy ich fanami, bo ludzi się zebrał cały tłumek. Część śmiałków nadstawiała plecy i chodziła chwilę z małpkami na sobie. My nie mieliśmy odwagi bo małpki podobno często kradną turystom okulary, aparaty, więc uprzedzaliśmy Bartka, żeby mocno trzymał swój ukochany resorak ;) . Zwierzaki te są prześmieszne, rękoma posługują się jak człowiek, włącznie z tym, że jedna małpka piła wodę z plastikowego kubka! Boskie! A młode są psotne jak nasz Bartek, czy małe psiaki ;) .
Wiem, że pisałam już o tym kilkakrotnie, ale ta bliskość natury jest dla mnie niesamowita. W przyrodzie wszystko jest takie logiczne, poukładane i przewidywalne. Ta harmonia sprawia, że mieliśmy zostać tu dwa dni, a właśnie przedłużyliśmy nasz pobyt na piątą noc. Jedyne co nam utrudnia eksplorowanie przestrzeni to deszcz, który dzisiaj lał z nieba prawie nieprzerwanie przez cały dzień. Zakupiliśmy jednak przeciwdeszczowy płaszczyk dla Bartka i jutro niezależnie od pogody zamierzamy się wybrać do indiańskiej wspólnoty, tej samej, w której mieszka wspomniana przez nas Francuzka. Trzymajcie kciuki, żeby się udało, bo to już trzecie nasze podejście :) .
MISAHUALLI CZ.II
previous post
1 comment
Mimo deszczu, widać jakie to cudowne miejsce :) Roślinność niesamowita, no i te egzotyczne kwiaty!