Targ w gwatemalskim Olintepeque to istna feria barw, smaków i zapachów, ale nie tylko. Wszystkie odmiany fasoli, bogactwo owoców i warzyw, najróżniejsze przyprawy, pyszne lody waniliowe, a nawet kolorowe (żywe) kurczaczki. I to wszystko zaledwie pół godziny drogi od Quetzaltenango.
Kluczymy wąskimi uliczkami Xeli próbując nadążyć za Ushi, która nadaje ostre tempo. Raz po raz mijają nas pędzące samochody, których spaliny gryzą nas w gardło i zatykają, że aż mdli. Chłopcy zmęczeni tym szaleńczym tempem zaczynają marudzić i narzekają, że chcą postój na lody. W końcu przystajemy gdzieś na środku ruchliwej drogi i po niecałych 5 minutach Ushi macha na przejeżdżający autobus. Skąd ona wie, który jest właściwy? Nie mam pojęcia bo wszystkie wyglądają podobnie.
Kiedy wsiadamy do środka okazuje się, że sufit jest tak nisko, że Adam nie jest w stanie się wyprostować. To taka wersja mini klasycznych chickenbusów. W środku niewielkie siedzenia, obite materiałem imitującym skórę, które czasy świetności mają za sobą. Na zakrętach kołysze niemiłosiernie więc jakaś Pani zabiera Antosia na kolana, żeby Adam, który stoi w lekko przygarbionej pozycji i trzyma małego na rękach, nie przewrócił się. Antek wzbudza powszechna sympatię i ciekawość swoimi niebieskimi oczami i jasną skórą, która wyraźnie odcina się na tle jego towarzyszek. Jazda mija szybko, bo odległość jest niewielka. Jeszcze tylko szybka przesiadka i po chwili docieramy na miejsce do Olintepeque.
Gdy wysiadamy z autobusu naszym oczom ukazuje się targowisko. W porównaniu do słynnego targu w Chichicastenango jest ono niewielkie. Zajmuje raptem kilka ulic, jeden budynek i parę wiat. Jednak jego ogromną zaletą jest brak turystów i w związku tym bardzo autentycznych charakter. Jesteśmy chyba jedyni, gdyż nie jest to miejsce ani znane ani turystyczne. Ot, zwykły majański targ, na który wpadają miejscowi załatwić sprawunki.
My, mimo, że nie pierwszy raz jesteśmy w Ameryce Łacińskiej i różne już rzeczy widzieliśmy, jesteśmy oszołomieni. Ushi najpierw zabiera nas do części gdzie można kupić żywe zwierzęta. Są kury, koguty, indyki, perliczki, gadające papugi i cała masa drobiu i ptactwa, których nazw nawet wymówić nie umiem.
Ushi bierze mnie za rękę i klucząc między handlarzami prowadzi do konkretnego stoiska. Jego właściciel, w plastikowej skrzynce ma na sprzedaż maleńkie, kolorowe kurczaczki.
– Ushi, a czemu oni barwią im piórka? –zdziwiona pytam naszej gospodyni oczekując jakiejś barwnej opowieści o majańskich rytuałach i składaniu ofiar.
– Wiesz, żeby podobały się dzieciom i żeby namawiały swoich rodziców na ich kupno – odpowiada mi dziewczyna nieco zdziwiona moim pytaniem i rozbawiona moją bujną wyobraźnią. Ot prawa rynku.
Część zwierząt siedzi w klatkach, część siedzi na ziemi przycupnięta obok swoich właścicieli.
Naszym chłopcom najbardziej podobają się… psy i koty. Może to zgodnie z zasadą, że lubimy to co znamy, a może to wynik bezgranicznej miłości do kotów. Tak czy siak, co krok się zatrzymujemy, żeby chłopaki mogli „pogadać” ze zwierzakami.
Gdy obchodzimy cały ten teren ruszamy do części owocowo-warzywnej. Jest tak barwnie, że przez chwilę z wrażenia zapominam robić zdjęcia. Kupić tu można chyba wszystko. Są różne rodzaje bananów, małe jabłuszka, limonki, melony, ananasy, mandarynki, pomarańcze, papaje, marakuje, czy obrane z łupiny kokosy.
W plastikowych koszykach znajdują się wszystkie odmiany fasoli od białej, przez różową aż po czarną, pomidory, rzodkiewki i inne znane nam warzywa. Na niedbale skleconych stołach piętrzą się warzywa zielone – brokuły, cukinie, kapusta, sałata, szczypiorek, pietruszka, kolendra i całe bogactwo roślin strączkowych.
Wybór powala. Gdzie indziej z kolei można kupić najróżniejsze przyprawy. My decydujemy się na garstkę suszonych papryczek chili i Bóg wie jeszcze czego ;-). Wyglądają ciekawie, podobno są ostre i dodaje się je do sosów mięsnych (Adam już sprawdził – są ostre!). Pani na prowizoryczną wagę trzymaną w dłoni, kładzie niewielki odważnik i odmierza nam porcje. Bartek patrzy jak zafascynowany, bo jego ciekawskie chłopięce oczy pojęcie „waga” kojarzą wyłącznie z elektroniką.
Ciekawość zresztą jest obopólna. Od stoiska do stoiska odprowadzają nas zaintrygowane spojrzenia. Widać, że turyści zaglądają tu nieczęsto, a już pewnie gringos z dziećmi to rzadkość. Widzimy, że ukradkiem miejscowi pokazują nas sobie nawzajem palcami, jednak sami z siebie raczej nas nie zaczepiają. Nam jest łatwiej wejść w kontakt, bo jest z nami Ushi, która jest miejscowa. To ona rozpoczyna rozmowy ze sprzedawcami a ja wtedy szybciutko się do nich dołączam. (Nauczenie się hiszpańskiego to jedna z najlepszych rzeczy jakie w życiu zrobiłam ;-)).
Mijamy stoiska z rybami, mięsem, owocami morza (nie pytajcie o kwestie sanitarne, nasz sanepid zszedłby tu na zawał ;-)). Potem przechodzimy do części nie spożywczej. Na foliach rozłożonych na ziemi ustawione są różne kategorie produktów. Dostać tu można wszystko – wyroby drewniane, wiklinowe, artykuły gospodarstwa domowego, ubrania etc.
Wielką sympatię wzbudza starszy pan który pośród tych wszystkich kramów, z niewielkiej przenośnej lodóweczki, sprzedaje ręcznie robione lody waniliowe, które polewa syropem owocowym. Mimo obaw o warunki termiczne, chłopcy decydują się na spróbowanie i już po pierwszych kęsach są tak zachwyceni, że kupują kolejne kulki. Cena lodów tylko do tego zachęca, bo jedna gałka kosztuje około 50 groszy, co przy poziomie gwatemalskich cen, które generalnie są bardzo zbliżone do polskich, to naprawdę mało.
Gdy dochodzimy do końca targu w oczy rzuca nam się stoisko gdzie właściciel sprzedaje skóry i maści z jakiegoś zwierzaka. Po krótkich dywagacjach i paru pytaniach ustalamy, że to kojoty. Dla mnie widok jest straszny, bo jestem miłośniczką zwierząt i źle znoszę widok ich wypatroszonych, ale na miejscowych nie robi to żadnego wrażenia.
Kupiliśmy na spróbowanie tyle różnych owoców, że ręce nam się uginają więc powoli kończymy zakupy i spacerowym krokiem zbliżamy się do wyjścia. Na koniec trafiamy na jeszcze jedno sprzedawcę, którego towar zwraca naszą uwagę. Produkty, które sprzedaje mają beżowy kolor i wyglądają jak maczugi. Okazuje się, że to odpowiednio przygotowane gąbki naturalne, które miejscowym służą za.. gąbki do kąpieli. Uwielbiam tę różnorodność na świecie :).
2 komentarze
Chyba cały dzień błądziłabym po tym targu :D
Wierzę, bo to naprawdę niezwykle ciekawe miejsce!