Targowanie się idzie nam zdecydowanie lepiej!
Tak jak planowaliśmy, Trynidad opuściliśmy wspólnie z Piotrkiem i po sympatycznej wspólnej podróży wysiedliśmy w Ciego de Avila i natychmiast dostaliśmy propozycję nie do odrzucenia – za 35 CUC zawiozę Was do Camaguey. „Za ile?!!!” No i w końcu zapłaciliśmy 15 CUC i raz dwa byliśmy na miejscu. W międzyczasie ucięłam sobie miłą pogawędkę ze współpasażerem i zostałam na dodatek poczęstowana papierosem popular. Na razie nie miałam odwagi go zapalić, bo jest mocny i nie ma filtra, ale może spróbuję z ciekawości ;) .
Druga szkoła targowania była na miejscu – zabiorę Was do centro historico za 5 CUC „Es caro” (To drogo) i zapłaciliśmy.. 2 CUC.
No cóż, a jeśli chodzi o miasto to trafiliśmy w przeddzień obchodów 500 – lecia istnienia miasta, więc panuje tu istny szał. Całe miasto to jeden wielki plac budowy. Na niemal każdej ulicy widać koparki, dźwigi, rusztowania, panów skuwających chodniki młotami pneumatycznymi, innych malujących fasady domów, a jeszcze innych kładących asfalt. Jak powiedział nam właściciel casy, przez cały rok nic się nie działo, a raptem na miesiąc przed świętem zaczął się szał przygotowań. Widzieliśmy np. jak odnawiano fasadę kościoła na jednym z głównych placów – w Polsce trwałoby to pewnie przynajmniej kilka miesięcy, oczywiście pod nadzorem konserwatora zabytków. Tutaj podjechał ogromny dźwig, podniósł 2 panów z pędzlami, którzy malowali w takim tempie, że do końca dnia pewnie skończyli! A jakość? Nieważne – byle dobrze wyglądało na obchody. Na myśl przychodzi tylko jedno – malowanie trawnika na zielono…
Niezależnie od przyczyn chłopaki uwijają się świetnie i co przejdziemy którą ulicą to widać kolejne efekty. Ciekawe czy zdążą do niedzieli :).
Zwiedzać za bardzo się nie da. Trafiliśmy za to na główny w mieście plac, gdzie raz, że byliśmy świadkami uroczystego zdejmowania flagi z masztu (więcej o tym zwyczaju napiszę w innym poście), to jeszcze Bartek mógł się wyszaleć z miejscowymi dziećmi. To niesamowite, ale brak języka nie jest dla nich przeszkodą. To już któraś z sytuacji kiedy bawi się z kubańskimi dziećmi w najlepsze, nic sobie z tego nie robiąc, że nawet „Hola” nie umie powiedzieć. W końcu biegać, krzyczeć, rzucać piłką i śmiać się można w uniwersalnym języku świata – prawda? :)
Wracając jeszcze do samego miasta to wygląda ono na dość smutne i posępne. Na wielu domach wiszą ogłoszenia „se vende” czyli „na sprzedaż”. To pierwsze miasto do tej pory, w którym zaobserwowaliśmy tak wiele ogłoszeń o sprzedaży i zaciekawiło mnie to do tego stopnia, że zapytałam taksówkarza o przyczyny. Odpowiedź prosta – albo ludzie migrują do większych miast w poszukiwaniu pracy, albo sprzedają mieszkania, żeby kupić mniejsze a za resztę pieniędzy kupić sklep, żeby mieć jakieś źródło dochodu.
No, ale Camaguey to tak tylko przejazdem, a jutro znowu w drogę, tym razem do Santiago de Cuba! Ahoj przygodo!
MALOWANIE TRAWY W CAMAGÜEY
previous post