Kochani, od wczoraj jesteśmy w Quito, stolicy Ekwadoru. Mimo, że spędziliśmy tu całe półtora dnia, to niestety nie zwiedziliśmy jeszcze nic i pytanie czy cokolwiek uda nam się zobaczyć, a wszystko za sprawą małego zamieszania. Nie, w sumie to nie małego… Po pierwsze, już jakiś czas temu zdecydowaliśmy się zrezygnować z odwiedzenia Kostaryki (tym razem! ;) ), żeby obniżyć trochę koszty naszej podróży. Odpada nam bowiem jeden odcinek lotu, a loty jak wiadomo to najwyższe koszty. Po drugie – planowaliśmy sobie spokojnie przylecieć do Quito, pozwiedzać co chcemy a następnie lecieć do Cancun w Meksyku. Następnie na deser miała zostać Kuba – nasze największe marzenie :).
Rzeczywistość jednak przyniosła zmiany, bowiem okazało się, że lecąc najpierw na Kubę a potem do Meksyku oszczędzamy około 2.000 PLN. Bardzo nam ta kolejność nie odpowiada, bo po pierwsze chcieliśmy się szybciej spotkać z ciocią, która ma do nas dolecieć na jakiś czas do Meksyku, a poza tym Kuba wymaga większego przygotowania niż Meksyk. W Meksyku planowaliśmy się poduczyć jeszcze hiszpańskiego, żeby móc jak najwięcej porozmawiać z Kubańczykami, a po drugie też organizacyjnie jest trudniej – dwie waluty, różne ceny dla miejscowych i turystów, nie ogarniamy środków transportu na Kubie, no i bagatela… nie wiemy co chcemy zobaczyć ;) . Tzn. generalnie wiemy, ale nie wiemy co, jak i w jakiej kolejności. Poza tym na Kubie wciąż jest trudno dostępny internet, więc przed wylotem musimy pozałatwiać wszystkie sprawy finansowo – pitowe ;). No i wiza. Kuba jest jedynym krajem w trakcie naszej podróży, gdzie potrzebujemy wizy. Otrzymanie jej nie jest problematyczne generalnie. Gdy jesteś w Polsce potrzebujesz mieć paszport, bilet lotniczy również powrotny, rezerwację noclegu przynajmniej na pierwsze dni i pieniądze na opłatę. W Meksyku też nie ma problemu – jedziesz na lotnisko, idziesz do okienka kubańskich linii lotniczych i masz. Ale w Ekwadorze tak się nie da, bo nie nie latają stąd kubańskie linie lotnicze, więc musisz iść do ambasady. No, ale po kolei…
Do wczoraj jeszcze sprawdzaliśmy wszystkie możliwe opcje połączeń i zastanawialiśmy się czy nie przepłacić jednak za bilet, żeby wszystko szło zgodnie z planem, ale stwierdziliśmy w końcu, że nie po to podróżujemy elastycznie, żeby nie móc zmienić planów i mieć w kieszeni sporą sumę. No więc o pierwszej w nocy zdecydowaliśmy – jedziemy najpierw na Kubę! Plan był prosty – bierzemy rano taxi, jedziemy do biura linii lotniczych Tame, którymi lecimy do Havany i tam dowiadujemy się czy możemy spokojnie kupić bilet lotniczy i dostać wizę tuż przed odlotem. Pani nas jednak uprzejmie poinformowała, że nie ma takiej możliwości, ale żebyśmy poszli do pierwszego lepszego biura podróży i oni nam tę wizę bez problemu wystawią. No się zaczęło. Poszliśmy więc do pierwszego biura, a potem dla pewności i do drugiego i wszyscy zgodnie twierdzili – gdybyście byli Ekwadorczykami to tak, ale ponieważ nie jesteście to jedźcie do ambasady kubańskiej. No ok. Wyszliśmy przed biuro i zaczynamy łapać taksówkę… czekamy… czekamy… czekamyyyy i nic. Wszystkie zajęte. W końcu jeden pan się zatrzymał, szybko wskoczyliśmy do środka (szybko to pojęcie względne, bo oni zatrzymują się na środku ulicy więc chcemy, żeby było szybko, żeby nie blokować ruchu, ale Bartek siedzi w nosidle, więc zanim go wypniemy, wsadzimy, wpakujemy nosidło… eh) i cali szczęśliwi, że właśnie zdążyliśmy przed deszczem rozsiedliśmy się wygodnie, bo to kawałek drogi, kiedy nagle pan oświadczył, że on nie zna tego adresu. No, ale jak pan nie zna?! Przecież mamy napisany na kartce, w biurze podróży nam go podali! No tak, ale… facet zatrzymał się po 50 metrach.. ” ja jeżdżę po południowej części miasta, a ambasada jest w północnej, więc wysiądźcie i weźcie inną taksówkę”…. Noooo ok, spokojnie, złapiemy inną…. W tym momencie Bartek mówi „am, am” więc wyciągamy jedzenie, zaczynamy go karmić, zaczyna padać… Na szczęście to tylko deszczyk, zaraz Bartek zje, a my złapiemy kolejną taksówkę. Pada, pada, machamy, machamy, pada, machamy, machamy, pada…. JEEEEST! Nareszcie. Pan bez problemu mówi, że nas zawiezie. W sumie spędziliśmy 40 minut łapiąc taksówki w kraju, w którym są one popularne. No, ale nic, teraz już nic nas nie powstrzyma! ;) Dodam tylko, że się spieszymy, żeby zdążyć do hotelu przed północą czasu polskiego, żeby a nóż widelec, nie zmieniła się w systemie cena naszych upatrzonych biletów. No więc podjeżdżamy pod ambasadę o godzinie 13:50 i czytamy na bramie, że… ambasada jest czynna do 13…
Uprzejmy pan ochroniarz próbuje jeszcze zapytać pracownicę czy nas obsłuży, ale nic z tego. Spokojnie, spokojnie, wrócimy jutro. Chodzimy więc trochę po pobliskim centrum handlowym, żeby uzupełnić braki w naszej zniszczonej garderobie (bez skutku zresztą) i wracamy kolejną taksówką do hotelu. Chcemy kupić bilet w serwisie, w którym jest możliwość anulowania rezerwacji w ciągu doby, żeby w razie czego, w razie gdyby jednak nie dano nam wizy nie tracić pieniędzy wydanych na bilet. Włączamy komputer, sprawdzamy wszystko, wpisujemy dane i w momencie gdy Adam wypowiada słowa „Jak to dobrze, że mamy taki szybki internet w hotelu” i naciska klawisz „Potwierdź”…. strona się zawiesza i … przez kolejne 4h jak się potem okazuje, nie ma internetu w hotelu. Czyż to nie jest nieprawdopodobne? Nie możemy ani kupić biletu, ani znaleźć noclegu na Kubie potrzebnego, żeby otrzymać wizę, ani poszukać informacji o Kubie, ani zrobić potrzebnych przelewów, ani zadzwonić przez skype’a, ani napisać bloga, ani, ani, ani… zrobić całej masy potrzebny rzeczy. Aaa, zapomniałam o jeszcze jednym, chcieliśmy zmienić hotel, bo nam nie chcą opuścić ceny, mimo że łącznie będziemy tu pięć nocy, więc postanowiliśmy poszukać innego. No i mamy kilka namierzonych, ale… wszystkie adresy są na forach internetowych, do których aktualnie nie mamy dostępu. Postanawiamy iść zatem do centrum i poszukać hotelu w ciemno i przy okazji trochę pozwiedzać, ale gdy zakładamy buty…. zaczyna lać deszcz :)))). Wstawiam uśmiechy, no bo jak tu się złościć?! Zabawne to wszystko dla nas. Po takich kombinacjach alpejskich jakie mieliśmy dzisiaj to normalnie bym była wściekła, a nie jestem. Tylko zadajemy sobie pytanie…. „Castro, czy Ty nas tam nie chcesz?” ;)
Finalnie Adam poszedł do pobliskiej kafejki i zarezerwował bilety więc jutro kolejny szturm na kubańską ambasadę – trzymajcie kciuki, żeby biurokracja nie stanęła na przeszkodzie w realizacji naszych marzeń ;) .
A ja postaram się przed wylotem opublikować ostatni post z naszego pobytu w Misahualli.
Komentarz Adama: To co istotne w formalnościach wjazdowych na Kubę, to to aby otrzymać wizę kubańską tzw. tarjeta del turista należy kupić bilet lotniczy PRZED jej otrzymaniem. W Polsce pewnie bylibyśmy pewni jej otrzymania, ale ponieważ nie jesteśmy w Polsce, to obawiamy się, że z przyczyn biurokratycznych jej nie otrzymamy i zostaniemy z bezużytecznym biletem i wyrzuconymi pieniędzmi. Dlatego do ambasady jedziemy z rezerwacją zamiast wystawionego biletu, ale liczymy, że to wystarczy :)