Tierradentro (dosłownie „ziemia wewnątrz”) to obszar archeologiczny, z tajemniczymi grobowcami, zagubiony w południowo-zachodniej Kolumbii, w wysokich Andach. Do jego odwiedzin zachęciła nas aura tajemniczości jaka roztacza się wokół tego miejsca. Wciąż dociera tu niewielu turystów, bo infrastruktura pozostawia wiele do życzenia.
Postanawiamy jednak nie zrażać się kiepskim stanem dróg i po postoju na noc w La Placie, bladym świtem ruszamy przed siebie.
Tutaj dwa słowa dygresji. Zazwyczaj nie lubię wstawać o piątej nad ranem, ale tym razem poranne światło dnia było dla mnie wybawieniem. Noc w La Placie spędziliśmy bowiem w …hmmm… jakby to określić …zniszczonym, zapuszczonym budynku, który określał się mianem hostelu. Pokoje 2x3m, pobielone (a raczej poszarzałe) ściany, mocno sfatygowane prycze i wisząca na drucie przykurzona żarówka. Ani okna, ani szafki, ani krzesła, nic. Nie było też żadnego światła w łazience, O tym, że nie było ciepłej wody, chyba nie muszę wspominać? Za to w łóżku mieliśmy….robaki. Nasze „towarzystwo” pojawiło się zaraz po zgaszeniu światła i pewnie nieświadomie spędzilibyśmy z nimi wspólnie noc, gdyby nie fakt, że zaczęły mnie okropnie gryźć. Na naszą zdecydowaną „prośbę” dostaliśmy nowy pokój, w którym było trochę lepiej. Nie zmienia to faktu, że zasypiałam z ogromnym trudem i wstrętem, a gdy wyszliśmy z budynku i poczuliśmy na sobie rześkie powietrze poranka, czułam się jakbym była w raju.
Droga z La Platy do Tierradentro zajmuje 1,5h. Nieduży pick-up wiezie sporo osób oraz dużą ilość przesyłek. Co i rusz zatrzymuje się w kolejnych wioseczkach, a tam przy drodze już czekają adresaci paczek.
Górskie chłodne powietrze wpada do środka przez otwarte na całą szerokość okna, z radia leci rytmiczna cumbia, a widoki na Andy zapierają dech w piersiach. Niestety po kilku kilometrach asfalt się kończy, a szutrowa droga zwęża się miejscami na szerokość jednego samochodu. Przed każdym zakrętem kierowcy trąbią ostrzegawczo i wchodzą w zakręt lewym pasem, z taką pewnością, jakbyśmy jechali drogą jednokierunkową.
Gdy docieramy w końcu do Tierradentro – a dokładnie do maleńkiej wioseczki San Andres – czujemy się jak na końcu świata. Mamy wrażenie, że to miejsce jest zawieszone w czasie i przestrzeni, a życie toczy się powoli, z dala od zgiełku. Gospodarze jedynego hostelu – Ewa i Leonard witają nas serdecznie i zapraszają na pyszne śniadanie. Chwilę później okazuje się, że przyjdzie nam tu spędzić cały dzień, bowiem park archeologiczny jest zamknięty. „Ale jak to zamknięty?!” dopytujemy zniecierpliwieni.
Gospodarze mówią o tym niechętnie, ale dzień wcześniej dał o sobie znać FARC. W nocy, przed miejscową szkołą członkowie guerilli rozstawili miny antypiechotne. Żołnierze, którzy przyjechaliby je rozbroić zginęliby, ponieważ miny mogły być też zdalnie zdetonowane. Żołnierze nie dali się jednak wciągnąć się w zasadzkę i przez kilka godzin kilkuset z nich najpierw prowadziło akcję „oczyszczania” okolicy z rebeliantów aby finalnie rozminować teren szkoły. Słuchamy tych opowieści z przerażeniem – w końcu obszar San Adres przewodniki nazywają bezpiecznym! Aż do owego feralnego dnia przez 5 lat panował tu spokój. Miejscowi starają się zachować spokój, ale na ich twarzach widać niepewność „czy koszmar znów powróci?” Bardzo nie lubią gdy porusza się ten temat i o cokolwiek dopytuje, a nazwę partyzantki (FARC), jeśli w ogóle – wymawiają szeptem. Bardzo chcą, żeby Kolumbia była krajem bezpiecznym, chętnie odwiedzanym przez zagranicznych turystów i czują się dumni, gdy tych z roku na rok przybywa coraz więcej. Czujemy ulgę, że przyjechaliśmy dzień po zdarzeniach, ale też nie możemy przestać myśleć o mieszkańcach, którzy muszą żyć w tym ciągłym napięciu.
Robimy tylko krótki spacer w góry i cały dzień spędzamy w knajpie, w której toczymy ożywione rozmowy z nowo poznanymi podróżnikami z całego świata. Szczególny nasz podziw wzbudza para Amerykanów, którzy sprzedali wszystko i od 7,5 roku (!) podróżują po Ameryce Łacińskiej. W każdym kraju żyją po kilka-kilkanaście miesięcy, a ich pracą jest dziennikarstwo podróżnicze. Przygotowują materiały dla najbardziej znanych mediów – National Geographic, Lonely Planet czy BBC Travel.
Atmosfera tego miejsca jest wyjątkowa, a my już po kilku godzinach czujemy się jak u siebie w domu.
Szczęśliwie następnego dnia część parku zostaje otwarta, więc gdy tylko przestaje padać ruszamy na szlak. Aby dotrzeć do grobów, trzeba się jednak trochę natrudzić. Położone są one, jakby nie było, na zboczach Andów, więc ciężko sapiąc i dysząc mozolnie pniemy się pod górę. Ale nagroda jest podwójna i zdecydowanie warta wysiłku! Po pierwsze możemy podziwiać przepiękne widoki na soczyście zielone góry i doliny. Po drugie, groby które przyjechaliśmy tu zwiedzać są niezwykle ciekawe.
Łącznie znajduje się tu pięć stanowisk wpisanych w 1995 roku na listę UNESCO, obejmujących 162 grobowce, z których tylko część udostępniona jest zwiedzającym. Nam udaje się odwiedzić tylko dwa stanowiska – Segovia i El Duende co i tak zabiera nam kilka ładnych godzin. Groby są nietypowe – są to znajdujące się pod ziemią, wydrążone w skałach komory, do których prowadzą, również wykute w skale, spiralne schody. Część komór grobowych jest przyozdobiona malowidłami, a większe z nich podtrzymywane są kolumnami. Ich powstanie datuje się na okres między VI a X wiekiem n.e. O samej kulturze zwanej Tierradentro, która pozostawiła te dzieła, wciąż wiadomo niewiele.
W pośpiechu zwiedzamy ostatnie groby, bo nad góry nadciągają ciężkie deszczowe chmury, a przed nami jeszcze droga powrotna.