Prawdę mówiąc to szukałam jakiegoś pretekstu, żeby móc Wam o tym napisać.
Bo od tego pamiętnego dnia minęło już ponad 5 lat. Miało ono miejsce we wrześniu ( i październiku), więc nie ma dzisiaj żadnej rocznicy. Nie ma też międzynarodowego dnia w kalendarzu, nie planuję na razie tego powtórzyć, więc dlaczego akurat teraz o tym piszę? Bo doszłam do wniosku, że nie muszę szukać, żadnych pretekstów czy uzasadnień, Po prostu – to było tak unikalne, wyjątkowe, niepowtarzalne doświadczenie, jedno z fajniejszych w moim życiu, że często wracam do niego myślami a teraz mam ochotę Wam o tym opowiedzieć.
Kiedy pewnej słonecznej soboty budzik zadzwonił o szóstej wstałam natychmiast i już po sekundzie, kiedy uświadomiłam sobie na co my się w zasadzie zdecydowaliśmy, poczułam ścisk w żołądku. „Adam co my najlepszego robimy?! A jak coś się nie uda? A jak coś się stanie? A jak zginiemy?” Tysiące myśli kłębiły się w mojej głowie podkręcając tylko i tak silny już lęk. I na nic się zdały sensowne tłumaczenie mojego wtedy jeszcze chłopaka, że nie my pierwsi, że mają licencje i doświadczenie, że robią to ciągle i są w tym dobrzy. Bałam się i już. Gdy po szybkim śniadaniu mknęliśmy „siódemką” w kierunku Przasnysza moje obawy wciąż były większe niż radość.
Jednak gdy dotarliśmy na strefę zrzutu o wdzięcznej nazwie Atmosfera poczułam, że lęk ustępuje i robi miejsca ciekawości i ekscytacji. Zobaczyłam wtedy masę roześmianych ludzi, pogodnych, zachowujących się tak, jakby szli na spacer, a nie skakali z samolotu z wysokości kilku kilometrów. Poczułam to coś, co jest trudne do pisania i wtedy wiedziałam już, że będzie dobrze. Wiedziałam, że pierwszy skok ze spadochronem w tandemie, który zaraz wykonamy (my – czyli ja i Adam, każde ze swoim tandem – pilotem :-)) będzie nietuzinkowym doświadczeniem. I nie pomyliłam się.
Kiedy godzinę później, ubrana w specjalny kombinezon, spięta uprzężą z Pablem stanęłam w drzwiach otwartego samolotu, 4 kilometry nad ziemią, na chwilę przestałam dowierzać, że to się dzieje naprawdę. Ten widok w dół, pęd powietrza, niesamowity huk były tak surrealistyczne, że przez ułamek sekundy zastanawiałam się czy to się dzieje naprawdę. Ale tylko przez ułamek, bo więcej czasu nie miałam. Pablo krzyknął do mojego ucha krótką komendę „Ready, set , gooooo” i wyskoczyliśmy.
Uwierzcie mi, mimo, że od tamtego dnia minęło już tyle lat, ja wciąż doskonale pamiętam swoją pierwszą „stop klatkę” zaraz po wyskoczeniu z samolotu. Miałam wtedy poczucie, że … jestem w akwarium, w jakimś wielkim basenie, a to co widzę w dole, to nie ziemia, ale rysunki na jego dnie.
Pomyślałam sobie (dokładnie to pamiętam!) „Aga, jeśli nawet to ostatnie minuty Twojego życia, to nic już nie jesteś w stanie zrobić, nic! Więc… baw się dobrze! I wtedy paradoksalnie lęk ustąpił a w jego miejsce pojawiło się zaufanie i przyszła taka prawdziwa radość. Eksplozja endorfin. Czysty uśmiech i szaleństwo.
Spojrzałam jeszcze raz w dół i zobaczyłam ziemię – malutką, usianą ledwo widocznymi domkami, szachownicą zielono – żółtych pól, drogami jak wstążeczki. Poprzetykaną niewielkimi świecącymi punkcikami – może dachami domów, czy samochodów? Przypomniał mi się wtedy wiersz „W Aeroplanie” Juliana Tuwima, którego uwielbiałam słuchać jako mała dziewczynka. Babcia, która wraz z kurką złotopiórką niechcący znalazła się w aeroplanie podziwia świat z góry:
„Wielkie góry – jak kupki piasku,
Wielkie drzewa – jak krzaczki w lasku,
Rzeki – srebrne wstążeczki,
Łąki – zielone chusteczki,
Domy – klocki drewniane,
Pola – kratki malowane,
Jeziora – jak donice,
Pociągi – jak gąsienice,
Ludzie – jak mrówki,
(…)”
Tylko, że babcia po chwili się obudziła, a ja w powietrzu byłam naprawdę!
Gdy znaleźliśmy się na odpowiedniej wysokości Pablo otworzył czaszę spadochronu. Wszystko zwolniło, ustał pęd i huk. Wtedy Pablo chwycił mnie za ręce i otworzył moje ramiona szeroko, tak bym mogła poczuć tą naturę i palcem wskazał horyzont. Zobaczyłam krzywiznę ziemi. To było niesamowite! Takie realne, namacalne, na wyciągnięcie ręki. Taka jedność ze Wszechświatem. Rodzaj mistycznego doznania, które ciężko mi opisać słowami.
To po prostu trzeba przeżyć.
Po wylądowaniu jak nakręcona w kółko powtarzałam „ale czad, ale czad”, w przeciwieństwie do Adama, który… z radości, że przeżył całował ziemię ;-).
A z faktów:
- Skoki (tak, skoki, bo po pierwszym tak bardzo mi się spodobało, że za tydzień skoczyliśmy po raz drugi, zabierając ze sobą Madzię, która widząc mój nie schodzący uśmiech z twarzy zdecydowała się też skoczyć) odbyłam we wrześniu i październiku 2010 roku.
- W Polsce skoki odbywają się w sezonie wiosenno – letnim, wtedy kiedy utrzymuje się przyzwoita temperatura. U nas pierwszy skok, który był we wrześniu był zdecydowanie fajniejszy, bo na górze było dużo cieplej.
- Skok następuje w tandemie, czyli jest się podpiętym specjalną uprzężą pod doświadczonego pilota, który w pełni odpowiada za nasze bezpieczeństwo.
- Nie są potrzebne żadne umiejętności fizyczne czy kondycja.
- Z tego co pamiętam to na tej strefie zrzutu mogły skakać dzieci od lat 7 i osoby z wagą do 120kg, ale najlepiej sprawdzić wszystko dokładnie w miejscu, w którym chce się odbyć swój skok.
- Skok odbywa się z wysokości 4000m. Gdy samolot osiągnie wymagany pułap, następuje otwarcie drzwi i jeden po drugim wyskakują skoczkowie bądź pary tandemowe. Kiedy zbliżasz się do krawędzi pęd powietrza jest tak silny, że ciężko się utrzymać, dookoła jest ogromny hałas, tak duży, że nie słuchać własnych myśli – może to i dobrze, bo trudniej się wycofać ;-). Na komendę „Ready, Set, Goooo” wyskakujesz z samolotu. Wskazane jest, żeby przyjąć ergonomiczną postawę, czyli wygiąć ciało tak, jakby się leżało na brzuchu mając ręce i nogi zgięte pod kątem 90 stopni.
- Najpierw następuje około minuty swobodnego spadania, z prędkością około 200km / h (skóra na policzkach tak lata, że się wygląda jak buldog :)), a potem tandem-pilot otwiera czaszę spadochronu (około 1500m nad ziemią) i następuje kilka minut szybowania ze znacznie mniejsza prędkością.
- Lądowanie jest bezbolesne – wystarczy na komendę pilota unieść nogi do góry.
- Potem przez tydzień nie możesz odkleić uśmiechu – serio!
My skakaliśmy W Skydive Atmosfera w Przasnyszu, ale wiem, że Ula i Iwan przenieśli się do Hiszpanii. Atmosfera była super – z jednej strony pełen luz, uśmiech i dobra zabawa, z drugiej profesjonalizm i skupienie, bo w końcu powierzasz im swoje życie.
Jak skakaliśmy 5,5 roku temu to cena wynosiła 800pln bez filmu i zdjęć (to były dodatkowe koszty), obecnie (w innych firmach) ceny kształtują się podobnie. Dwukrotnie skorzystaliśmy z promocji na portalu z kuponami zniżkowymi i nas ta cena wyniosła 500pln z filmem z kamery z nadgarstka (te zdjęcia, które są w poście robił oddzielny skoczek).
Powiem jedno – wciąga bardzo. I mimo, że później nie powtarzałam skoków, nie ma miesiąca, żebym o nich nie myślała :).
Ps. Wszystkie zdjęcia zostały wykonane przez innego skoczka pracującego wtedy w Atmosferze – niestety nie pamiętam jego imienia :). Pochodzą one z drugiego skoku z Iwanem.
Ps 2. Dziękuję Ci Kochanie, bo to Ty pomogłeś nam podjąć tę jakże słuszną decyzje o skokach :).