Było już dobrze po 23, kiedy koła samolotu dotknęły pasa startowego wyrywając mnie z krótkiej drzemki. Właśnie wylądowaliśmy w Cartagenie. – „Wreszcie będzie ciepło” – pomyślałam. Ostatnie dni, które spędziliśmy w Salento pozostawiały wiele do życzenia jeśli chodzi o temperaturę, a zwłaszcza noce, które były szczególnie zimne. Prędko pozbieraliśmy nasze manatki i ruszyliśmy do wyjścia z lotniska. Gdy otworzyły się drzwi i zrobiłam pierwszy krok na zewnątrz, buchnęło we mnie gorące powietrze. Nie ciepłe, tylko gorące i lepkie, a to była przecież noc! „Mówiłem ci” – westchnął Adam, który kilka lat temu odwiedził Cartagenę, „mówiłem ci, że tu można się ugotować. Poczekaj, zobaczysz co będzie jutro w dzień„.
W hotelu prędko ogarnęliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i położyliśmy się spać. Mieliśmy tylko jeden pełny dzień na zwiedzanie, a że miasto uchodzi za perełkę kolonialnej architektury i jest co podziwiać, więc zależało nam, żeby wcześnie rano wstać.
Noc nie należała do najłatwiejszych, bo do wyboru mieliśmy dwie opcje. Pierwsza: chodzi klima – jest zimno i głośno, opcja druga: klima nie chodzi – jest upał i przyklejamy się do pościeli. Gdy zatem rano Bartek powitał nas radosnym „Oooo, jest dzień” cieszyłam się, że będziemy mogli opuścić hotelowy pokój.
Szybkie śniadanie, pakowanie rzeczy potrzebnych na cały dzień (duuuży zapas wody) i wio, idziemy zwiedzać. Hotel mieliśmy położony w dobrym miejscu, więc postanowiliśmy wybrać nasz ulubiony sposób zwiedzania, czyli pieszo.
Pierwsze 10 minut było fajne, tak ciepło.
Drugie 10 minut – za ciepło, ale da się żyć.
Po 30 minutach kiedy zdążyliśmy wypić pierwszą butelkę wody, a Bartek już marudził w nosidle (a Adam marudził niosąc na plecach to nosidło), wiedziałam, że będzie ciężko.
Po kolejnych 10 minutach zgodnie stwierdziliśmy, że UPAŁ JEST NIE DO ZNIESIENIA i musimy szybko coś wymyślić, bo nie damy rady cały dzień zwiedzać pieszo.
Szwendaliśmy się klimatycznymi uliczkami Cartageny podziwiając piękne, kolorowe kamienice i barwne place. … Prawdziwą jednak przyjemność sprawił nam zwykły miejski park, ponieważ w centralnym miejscu posiadał fontannę, która dawała wytchnienie w ten upalny dzień. Nabyliśmy od ulicznego sprzedawcy dwie arepy z serem (grube kukurydziane smażone placki posmarowane przy nas masłem leżącym cały dzień na upale ;)), a od innego dwie kawy w maleńkich plastikowych kubeczkach („cafe tinto”) i przysiedliśmy na jedynej wolnej ławce.
Bartek biegał radośnie z właśnie poznanym chłopcem, a my rozsiedliśmy się wygodnie i postanowiliśmy odpocząć od upału. Nagle „chlap” i poczułam jak moich plecach spływa coś mokrego „Kurde, obs… mnie gołąb!” powiedziałam wściekła do Adama. Nie zdążyłam się jeszcze dobrze wytrzeć, gdy poszły kolejne ciosy „chlap”, „chlap” padały tu i ówdzie raz na mnie, raz na Adama. „Nie martwcie się” uśmiechnęli się miejscowi, „To na szczęście”. I w ten oto sposób odkryliśmy zagadkę dlaczego ta jedna jedyna ławka w parku była wolna :).
Wygonieni przez gołębie spacerowaliśmy dalej przyklejeni do murów, które dawały choć trochę cienia. Kilkukrotnie odwiedziliśmy też klimatyzowane bary, w których orzeźwialiśmy się pysznymi sokami ze świeżych owoców. No, ale ile można w nich siedzieć?! W końcu mamy tylko jeden dzień, a miasto jest urokliwe. Kiedy po raz kolejny wyleźliśmy na rozgrzane ulice, była już 13. Upał był niemiłosierny, a my coraz bardziej podminowani. Bartek pierwszy raz w trakcie tej podróży wściekał się i odmawiał współpracy na każdym kroku, a my zdążyliśmy się pokłócić, więc finalnie usiedliśmy nadąsani na dwóch przeciwległych krańcach ławki. Gdy emocje opadły, doszliśmy do wniosku, że trzeba coś zrobić, bo zepsujemy sobie resztę dnia. Zdecydowaliśmy się na skorzystanie z opcji „sightseening” czyli zorganizowanego zwiedzania. Nie jest to nasz ulubiony sposób na penetrację miasta, ale w takich momentach kiedy mamy mało czasu a warunki pogodowe nie są sprzyjające chwytamy się tego wyjścia.
Klimatyzowany pojazd, stylizowany na stary trolejbus podjechał punkt 14 na przystanek i tu kolejne rozczarowanie – brak miejsc. Jest sporo chętnych więc trzeba robić rezerwację z wyprzedzeniem. Pani jednak widząc nas umęczonych, z małym dzieckiem na plecach zlitowała się i pozwoliła usiąść nam w części otwartej – nad głową dach, który chroni przed słońcem, ale brak szyb więc schłodzone w czasie jazdy powietrze orzeźwiało nas doskonale. Tego nam było trzeba!
Trasa nie była jakaś imponująca, ale komfort na tyle się poprawił, że postanowiłam nie narzekać tylko cieszyć oczy mijanymi widokami. A widoki trzeba przyznać w Cartagenie są bardzo różne.
W ścisłym centrum – piękna kolonialna zabudowa, kolorowe fasady, czyste ulice i ciekawie ubrani ludzie. Co krok mijani sprzedawcy uliczni, którzy oferują cała gamę towarów – od posilnych arep, przez soki i owoce krojone na cząstki sprzedawane w porcjach, po kapelusze, torby, chustki i całą masę innych kolorowych rzeczy.
Gdy wyjechaliśmy z tej części miasta, pojawiły się nowoczesne budynki – strzeliste wieżowce, gigantyczne hotele, dookoła stal i aluminium, które sprawiały, że przez chwilę zastanawiałam się czy my czasem nie jesteśmy w Nowym Jorku? Według naszej pani przewodnik to najdroższe nieruchomości w mieście, gdzie ceny za metr kwadratowy sięgają horrendalnie wysokich cen.
Chwilę później trafiliśmy do jeszcze innej części miasta, gdzie z kolei na ulicy panował straszny chaos. Samochody osobowe, motory, rowery, piesi – wszyscy jadący szybko i gwałtownie zmieniający pasy ruchu i …. No i ten dźwięk klaksonów, który stanowił zmasowany atak na nasz zmysł słuchu.
W miarę jak wyjeżdżaliśmy na obrzeża zaczęli pojawiać się bezdomni grzebiący w śmieciach zwiastując, że po raz kolejny zmieni się „klimat” miejsca. I słusznie. Okazało się bowiem, że wjechaliśmy do dzielnicy biedy – małych blaszanych domków, gór śmieci, drutu kolczastego i ogólnego chaosu. Snułam sobie rozważania o braku sprawiedliwości na świecie, kiedy nagle Adam krzyknął „Uważaj!!!”. Popatrzyłam na niego z pytającą miną „ale na co?” Siedzę przecież w turystycznym busiku i zwiedzam sobie miasto, nic się nie może wydarzyć. Otóż nie. Okazało się, że do tej otwartej części, w której przebywaliśmy próbował właśnie wskoczyć jakiś młody chłopak, wykorzystując fakt, że nasz pojazd zwolnił bardzo na zakręcie. Nie wiem czy chciał się tylko powygłupiać, czy wyrwać mi aparat, który trzymałam na szyi, ale gdy przewodniczka powiedziała, że tydzień wcześniej ktoś w tym miejscu zerwał łańcuszek turyście, nie było mi do śmiechu.
Dotarliśmy wreszcie na wzgórze, na którym stał założony na początku XVII w. klasztor Convento de la Popa. Oprócz klasztoru atrakcją był widok na miasto, jaki roztaczał się ze wzgórza (150 m wysokości).
Stałam tak chwilkę i próbowałam to sobie wszystko poukładać. W ciągu zaledwie dwóch godzin widzieliśmy tak różnorodne obrazy z miasta, że nie mogłam uwierzyć, że to wciąż jedna i ta sama Cartagena. Tak pełna kontrastów, gdzie luksus miesza się z biedą, a piękno z brzydotą. Gdzie przyjeżdżają tłumy turystów wabieni karaibskim klimatem. Opalają się nad ciepłym morzem, cieszą pysznym jedzeniem, tańczą, śmieją się, spacerują, a zaledwie kilka kilometrów dalej jest inny świat. Świat przemocy, brudu i ciągłej walki o przetrwanie. „Cartagena” pomyślałam… „ot, miniatura świata„.